Hanna Gronkiewicz-Waltz mogła popełnić przestępstwo. Zdaniem warszawskich radnych PiS prezydent Warszawy nie powiadomiła prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez jej partyjną koleżankę. - Pani prezydent otrzymała opinię prawną, że przewodnicząca rady dzielnicy Praga Północ złamała prawo. Gronkiewicz-Waltz nie poinformowała o tym prokuratury - uważa Marek Makuch (PiS)
Hanna Gronkiewicz-Waltz mogła popełnić przestępstwo - uważają warszawscy radni PiS. I wcale nie chodzi tu o oświadczenia majątkowe. Zdaniem polityków, pani prezydent nie powiadomiła prokuratury o tym, że jej partyjna koleżanka mogła złamać prawo.
Radni PiS na konferencji prasowej tłumaczyli, że 10 stycznia Gronkiewicz-Waltz dostała informację na temat swojej koleżanki z partii, Alicji Dąbrowskiej. Była szefowa rady dzielnicy Praga Północ miała złamać prawo - zerwać obrady tylko po to, by nie stracić stanowiska. A szefowa stołecznego Ratusza - zdaniem radnych - nie zawiadomiła prokuratury. "Dlatego zachodzi podejrzenie, że pani prezydent mogła popełnić przestępstwo" - tłumaczył Marek Makuch z PiS.
Samorządowcy domagają się od Gronkiewicz-Waltz wyjaśnień. I to jak najszybciej.
Kto, mając wiarygodną wiadomość o karalnym przygotowaniu albo usiłowaniu lub dokonaniu czynu zabronionego określonego w art. 118, 127, 128, 130, 134, 140, 148, 163, 166 lub 252, nie zawiadamia niezwłocznie organu powołanego do ścigania przestępstw, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
HGW popełniłaby przestępstwo, gdyby nie powiadomiła prokuratora o popełnieniu przez radną Dąbrowską następujących przestępstw: 1. udziału w czystce etnicznej (art. 118 kk), 2. działań przeciwko państwu polskiemu (art. 127 kk), 3. działań przeciwko organom państwa (art. 128 kk), 4. współpracy z obcym wywiadem (art. 130 kk), 5. zamachu na prezydenta (art. 134 kk), 6. działań przeciwko obronności (art. 140 kk), 7. morderstwa albo zabójstwa (art. 148 kk), 8. wywołania katastrofy na wielką skalę (art. 163 kk), 9. porwania statku lub samolotu (art. 166 kk), 10. wzięcia zakładnika (art. 252 kk).
Byłbym wdzięczny, drodzy Kaczyści, za wskazanie, które z powyższych przestępstw popełniła radna Dąbrowska. Bo takie przestępstwo radnej Dąbrowskiej jest conditio sine qua non przestępstwa HGW.
Ta akcja to już zwykła szopka. Mądrale, którzy zwołali konferencję prasową spowodowali, że cała historia z HGW wygląda teraz jak gierka na kruczki prawne, której celem jest odwołanie za wszelką cenę pani prezydent. Do dzisiaj sytuacja wyglądała mało obiecująco dla HGW, która zrobiła chyba wszystko, żeby utracić wiarygodność. Po dzisiejszej konfie zarzuty wobec HGW (wszystkie) wyglądają kompletnie niepoważnie.
Przedobrzyli chłopcy i zepsuli całą akcję, w której HGW sama się podłożyła.
A Bufet manipuluje po swojemu - witamy w blogu wiernych ucznów profesorów Kuleszy i Safjana. Albo tak rozgarnięty, jak Bufetowa.
Skąd, do licha, kodeks karny? Wystarczy przeczytać i zrozumieć (wiem, Bufetowi ciężko) notki prasowe z konferencji, aby dowiedzieć się, że chodzi o kpk.
@mamablues "Przedobrzyli chłopcy i zepsuli całą akcję, w której HGW sama się podłożyła."
Zgadzam się z wnioskami. Błąd polega na wprowadzaniu wątków pobocznych, które odsuwają na bok sprawę z oświadczeniami. Ja uważam, że ważniejsza jest kwestia czy HGW skłamała mówiąc o miejscu prowadzenia działalności męża. Bo ma przełożenie na wiarygodność Pani Prezydent.
A już patrząc od strony PiSu najważniejszy jest wybór kandydata (lub kandydata na kandydata bo wybory nie są takie pewne), który będzie dzień w dzień recenzował działania HGW, nie da jej uciekać z małymi kłamstewkami i przedstawi program możliwy do realizacji.
pretm, dokładnie. Przez takie odciąganie uwagi od prawdziwych problemów chłopaki naganiają HGW wyborców, którzy nie mają czasu na dokładne sprawdzanie, co jest w ustawach, za to widzą śmieszność takich akcji.
paweł, pseudo "bufetowa" nadali HGW koledzy z partii.
To w takim razie poproszę o art. z kpk, na podstawie którego HGW miałaby odpowiadać za przestępstwo. Jesteście po lekturze, więc dla was to żaden problem right ?
Moim zdaniem popełniła przestępstwo kłamiąc w sprawie swojego męża i jego działalności. A kto wprowadza w błąd organy ścigania, ten będzie ścigany. Aż do bufetu włącznie :-) Oderwać HGW od koryta,
Na miejscu chłopców nie zabawiałbym się w ten sposób, bo od niepowiadomienia o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu (art. 304 par. 2 kpk) do popełnienia przestępstwa z art. 231 par. 1 droga bardzo daleka. Przede wszystkim muszą zacząć od udowodnienia, że na sesji rady popełniono przestępstwo.
Powinni pamiętać, że sami ryzykują popełnienie przestępstwa polegającego na zawiadomieniu organów ścigania o przestępstwie, któtero nie popełniono. Dodatkowo HGW za tego rodzaju zawiadomienia może ich potraktować z art. 212 par. 2 kk twierdząc, że chcieli ją poniżyć, zniesławić, umniejszyć zaufanie wyborców etc. Na koniec mogą jeszcze zostać pozwani.
W sumie może się okazać, że to zawiadamiający utracą mandaty przed końcem kadencji, bo skazanie za oba wymienione przestępstwa jest skazaniem za przestępstwo popełnione umyślnie, co prowadzi do wygaśnięcia mandatu.
Dwaj radni PiS po znajomości dostali pracę w urzędzie wojewódzkim skonfliktowanym z ratuszem. Opozycja i prawnicy grzmią, że to nieetyczne. - Mówienie o nieetyczności jest obraźliwe - twierdzą radni
W styczniu stanowiska doradców objęli dwaj wieloletni koledzy partyjni byłego już wojewody Wojciecha Dąbrowskiego: Maciej Maciejowski i Tomasz Zdzikot.
Ciepłe nominacje
Maciejowski dostał angaż u wojewody 18 stycznia. Pracuje w komórce pełniącej rolę gabinetu politycznego. - Zajmuję się strategią medialną wojewody - potwierdza. Ma umowę tylko na czas pełnienia funkcji przez Dąbrowskiego. Tak więc dymisja wojewody oznacza dla niego koniec pracy.
W podobnej sytuacji jest Tomasz Zdzikot, który umowę zawarł 25 stycznia. Został zatrudniony w zespole do"opracowania założeń do ustawy o obszarach metropolitalnych". - Przez te sześć dni zdążyłem przygotować tylko kilka dokumentów, które zostały wysłane do ministerstwa. Uczestniczyłem też w pracach grupy roboczej w MSWiA - precyzuje Zdzikot. Dodaje, że w zatrudnieniu u wojewody nie widzi "nic zdrożnego".
Zdaniem prof. Marka Chmaja z Uniwersytetu Warszawskiego przepisy prawne nie zabraniają łączenia mandatu radnego z pracą w administracji rządowej. - Jednak wobec ostrego konfliktu między ratuszem a wojewodą, taka sytuacja nie gwarantuje obiektywizmu w wykonywaniu przez nich mandatu - uważa profesor.
Opozycja wypowiada się ostrzej: - Jeśli samorządowcy wykorzystują drobny pretekst do walki z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz stając w ten sposób po stronie wojewody, to już mamy konflikt interesów -uważa Marcin Święcicki (LiD), radny sejmiku wojewódzkiego. Dodaje, że wszyscy radni powinni bronić autonomii samorządu. - A tym radnym bliżej do wojewody niż miasta -uważa.
Nepotyzm według PiS
Radny Zdzikot jest dumny z tego, że pracuje u wojewody.
- I chciałbym dalej się tym zajmować. Ale nie wiem, czy po jego dymisji będzie to możliwe - mówi.
Jego niepokój wydaje się nieuzasadniony. Następcą Dąbrowskiego na pewno zostanie ktoś z PiS, kto też będzie potrzebował doradców. - Znając politykę kadrową PiS, ten scenariusz jest prawdopodobny - mówi Julia Pitera, posłanka PO. - Nowy wojewoda może szukać doradców wśród znajomych z partii - przypuszcza.
Sami radni nie wykluczają, że zostaną w urzędzie.
Plaga urlopów
Obaj radni są krytykowani także z innego powodu. Zaraz po tym, jak dostali się do Rady Warszawy, przeszli na urlopy bezpłatne w ratuszu. Prawo na to pozwala, ale opozycja zarzuca im blokowanie etatów.
Bezpłatne urlopy są plagą ratusza. Ponad 130 urzędników z poprzedniej ekipy, odchodząc z urzędu miasta, zamroziło etaty. Poza tym 10 byłych burmistrzów i wiceburmistrzów też korzysta z takich urlopów.
- A urzędnikom, którzy wrócą i zostaną zwolnieni, będziemy musieli wypłacić około pół miliona złotych - mówi Hanna Gronkiewicz-Waltz.
W tej kwestii atakowani są zgodni: - Gdybyśmy nie wystąpili o urlop bezpłatny, to stracilibyśmy mandaty radnych, bo nie wolno ich łączyć z pracą w samorządzie.
Widzę, że kariera Maciejowskiego jest iście napoleońska... Do tego politolog po UKSWordzie...
"Ma 29 lat. Jest absolwentem politologii na UKSW, pracował jako dziennikarz. Do PiS wstąpił w 2001 roku Już rok później zaczął karierę w samorządzie. Najpierw został podinspektorem w urzędzie na Pradze-Południe, a później zajmował się PR w MPO. W ubiegłym roku awansował na wiceburmistrza Włoch i został rzecznikiem stołecznego PiS. Jest też jednym z pomysłodawców utworzenia Instytutu Kresowego."
Z tym Instytutem Kresowym to pomysł prawdziwie odlotowy. Może by tak karabelą radnego dla poprawy "stanu oleum w głowie"?
I jeszcze jedna rzecz... Coś się kupy nie trzyma. Jeżeli ich zdaniem HGW nie jest prezydentem od 27.12, to dlaczego składają zawidomienie. Skoro 10.1 nie była prezydentem, to nie była również funkcjonariuszem a w związku z tym nie jest objęta zakresem 231 kk
To ten Święcicki od "układu warszawskiego", ten co to "za mną stoją kompetencje i Marek Borowski"? A kogo obchodzi co taki ktoś uważa? Lepiej niech uważa czy policja nie zajeżdża pod jego dom, bo może się przywitać z dawnym kolegą Bujalskim, znanym teraz jako B.
Święcicki to lepiej, żeby się nie wypowiadał ale chciałbym zwrócić uwagę, że Bujalski PC zakładał a Kaczor nadal o nim mówi per "Bujałka" (i to z sympatią). Zresztą Bujałka w czasach Kaczora i nastepców do ratusza jak do swojego wchodził
Ale jeśli jestem na bieżąco, to "Bujałka" przebywa teraz tam, gdzie jest właściwe miejsce takich "bujałek", czyli w pierdlu. I czy nie trafił tam przypadkiem za czasów jak to określasz "Kaczora i następców"?
primo, prokuratura jest niezawisła (przynajmniej powinna) a nie zależna od woli Kaczora (śledztwo toczy się od dawna) a przypominam, że również za czasów czerownych Pęczak i Jagiełło poszli siedzieć)
secundo, o tymczasowym areszcie orzekają sądy
tertio, za czasów Kaczora i nastepców Bujałka i chłopaki dostali: 1) zmianę przebiegu linii metra (osiedle Olimpia), 2) 10 mln zł z kasy miasta na Miss Polonia oraz dodatkowe pieniadze ze Skarbu Państwa (partnerem Bujałki był nijaki Wojciech Ł.) polecam artykuł na temat Miss Polonii zamieszczony na tym forum.
Czy ktoś powiedział, że układu warszawskiego nie było?!! Czy każdy kto ma uwagi do ekipy Jaśnie Oświeconego musi być fanem układu.
Śledztwo w sprawie "układu" toczy się co najmniej od 2003 r. Nie jestem pewien. Tyszkiewicz, który zasypał B i Ł został wsadzony jeszcze w 2004 roku.
PS Tak na marginesie, to kto był w koalicji z "układem warszawskim"? Kto dostał akbolutorium bo "układ warszawski" poparł? A kto wygadywał bzdury, że się układowicze zmienili, bo (cyt.) "Ojciec Święty umarł"?! Służę wywiadem
Rozmowa z prezydentem Warszawy Czy Kaczyński paktuje z politykami podejrzanymi o korupcję? [podpis] ROZMAWIAŁ JAN FUSIECKI Gazeta Wyborcza nr 97, wydanie waw z dnia 27/04/2005 TEMATY DNIA, str. 2
Jan Fusiecki: LPR i SLD oskarżają Pana o zawiązywanie sojuszu z "układem mostowym". Grupie radnych, która ma poprzeć Pana w jutrzejszym głosowaniu nad absolutorium, przewodzi Małgorzata Ławniczak-Hertel, jedna z głównych bohaterek tzw. afery mostowej, która polegała na wykorzystywaniu towarzyskich i rodzinnych powiązań z samorządową elitą PO i UW do zdobywania lukratywnych zleceń od stołecznego samorządu. Lech Kaczyński: To absurdalne oskarżenia. Układ mostowy był symbolem korupcji w Warszawie. Niczego takiego teraz nie ma.
Ale w świat poszła wieść, że Lech Kaczyński - twardo tępiący korupcję - dogaduje się z grupą radnych o kontrowersyjnej postawie moralnej. - Nie idziemy wobec tej grupy na jakiekolwiek ustępstwa. Nie spełniamy żadnych postulatów, które mają związek z jakąkolwiek korupcją.
Każde porozumienie polityczne ma cenę. Dziś mówi się, że grupa radnych skupionych wokół Małgorzaty Ławniczak-Hertel może dostać stanowiska w urzędzie Mokotowa. Mówi się też, że jej mąż Jerzy Hertel, poseł PO i szef stowarzyszenia mającego korty na Legii, dostanie od miasta przedłużenie dzierżawy. - To kompletne bzdury! Niczego im nie obiecywaliśmy. Oświadczam uroczyście. Niektórym lokalnym politykom nie mieści się w głowie, że nie myślimy takimi kategoriami. Miałem nadzieję, że udowodniliśmy to naszymi rządami w stolicy. Nie miałem zielonego pojęcia, że poseł Hertel jest prezesem jakiegoś stowarzyszenia dzierżawiącego od miasta grunt. Nie ma mowy o żadnej koalicji z grupą radnej Ławniczak w tym sensie, że obiecujemy jej stanowiska, np. szefa rady. W skład grupy, o której pan mówi, wchodzą radni o różnej przeszłości. Teraz zachowują się racjonalnie.
Jednak sojusz z tą grupą, zwaną złośliwie klubem czystych rąk, może zniszczyć tworzony przez Pana wizerunek uczciwego ratusza. - Żadnego sojuszu nie ma. Po prostu niecały miesiąc po śmierci Ojca Świętego wielu ludziom puściły hamulce. Zwłaszcza tym, którzy często powołują się na wiarę katolicką. I to jest przerażające. Mówienie o moim pakcie z układem mostowym to absolutna bzdura.
Warto rozmawiać z samorządowcami, za którymi ciągnie się odium "układu warszawskiego"? - Czy miałem do nich pójść i powiedzieć, żeby głosowali przeciwko mnie? Jeśli miałbym tak wysokie wymagania, o jakich pan mówi, nie mógłbym rozmawiać z nikim w Radzie Warszawy. Z SLD moja partia nie układa się z zasady. LPR była nielojalnym koalicjantem i nagle się wycofała. PO jest w Warszawie podzielona i dostała polecenie z góry, by być "przeciw". Myślę, że ostatnie ataki wywołały pomyślne dla mnie sondaże.
Prezydent wybrany bezpośrednio ma silną władzę. Nie musi tak bardzo liczyć się z Radą, bo wybrali go mieszkańcy, a nie radni. - Ale jak rządzić bez poparcia w Radzie? Dotąd Rada Warszawy podjęła ok. tysiąca uchwał. Mam liczne zastrzeżenia do wielu radnych, ale taką Radę wybrali warszawiacy.
Atak z unikiem [podpis] IWONA SZPALA, JAN FUSIECKI, PAW Gazeta Stołeczna nr 96, wydanie waw z dnia 26/04/2005 JEDYNKA, str. 1 Rewolucja polityczna w Warszawie. LPR zerwała koalicję z PiS. PO przeszła do ostrej opozycji wobec Lecha Kaczyńskiego, za co burmistrzowie dzielnic z rekomendacji Platformy zapłacą utratą stanowisk. Prezydent Warszawy buduje większość z Małgorzatą Ławniczak-Hertel, jedną z bohaterek tzw. afery mostowej
Wczoraj radni mieli głosować nad absolutorium dla Lecha Kaczyńskiego. Czyli ocenić, jak ekipa PiS gospodarowała publicznym groszem w 2004 r.
Hanna Gronkiewicz-Waltz, komisaryczny szef warszawskiej PO, ostro zaatakowała Lecha Kaczyńskiego. Zarzuciła mu, że pod jego rządami poziom inwestycji w stolicy spadł o połowę w porównaniu z czasami, gdy miastem rządziła koalicja SLD-PO. W jej opinii stolica traci w międzynarodowych rankingach, rośnie bezrobocie. Radni PO dostali rozkaz wetowania absolutorium. Zaś burmistrzowie dzielnic, których Platforma ma kilku, zostali poinformowani, że rządzą "odtąd na własną odpowiedzialność". - Muszą się liczyć z tym, że jeśli zostaną na stanowiskach, w przyszłości rekomendacji nie dostaną - mówi szefowa warszawskiej PO.
- Hanna Gronkiewicz-Waltz, która ma robić porządek w warszawskiej PO, atakuje mnie kłamliwymi zarzutami. Jak można twierdzić, że Warszawa spadła w rankingach, skoro jest dokładnie na odwrót? Albo że administracja stała się bardziej kosztowna, skoro od czasów poprzedniej koalicji wydatki spadły - komentuje zarzuty PO Lech Kaczyński.
Czyste ręce Podczas sesji radni wyraźnie podekscytowani obecnością telewizyjnych kamer prześcigali się w krytyce ekipy Lecha Kaczyńskiego. W kuluarach odbywało się liczenie głosów poparcia dla prezydenta Warszawy. Sześć głosów zapewnili mu radni skupieni wokół Małgorzaty Ławniczak-Hertel wyrzuconej z PO za tzw. aferę mostową (polegała ona na wykorzystywaniu rodzinnych i towarzyskich powiązań z elitą warszawskiej Platformy do zdobywania lukratywnych zleceń na nadzór budowy tras Siekierkowskiej i Świętokrzyskiej). Ale potrzebny był jeszcze jeden głos. Mimo starań PiS nikogo nie znalazł.
W trakcie debaty budżetowe słupki zeszły na dalszy plan. Głównym bohaterem stał się Lech Kaczyński. To, co PiS sprzedawał jako sukces (twierdził, że w zeszłym roku do kasy miasta wpłynęło 99 proc. zaplanowanych pieniędzy), dla jego krytyków stało się pasmem nieustających klęsk i nieudolności. SLD kpił z nowego sojusznika Lecha Kaczyńskiego - ludzi skupionych wokół Małgorzaty Ławniczak. Sojusz dał im złośliwą nazwę "klub czystych rąk".
Do zdecydowanych krytyków Lecha Kaczyńskiego dołączył dotychczasowy partner koalicyjny PiS w stolicy - klub LPR. Jeden z jej liderów Antoni Gut oświadczył, że wyczerpał się kredyt, którego Kaczyńskiemu udzieliły "Liga oraz środowiska ją popierające". - Teraz przyszedł czas ocen - zapowiedział złowrogo. Jak się okazuje, źle było ze wszystkim. Łącznie z niejasnymi okolicznościami wycinki dębów w Wesołej. - Tak dalej być nie może. Dajemy tu czytelny sygnał, by zawrócił pan z tej drogi. Robimy to z troski - wyjaśniał Gut powody weta.
Czysty śmiech Skutki tej wolty mogą być dla LPR dotkliwie. Stanowisko szefa Rady Warszawy straci najpewniej Jan Maria Jackowski, lider stołecznej Ligi. Rok temu został wybrany dzięki głosom najliczniejszego klubu PiS.
- Rozumiem, że jest to nowy sposób zawiadamiania o zerwaniu koalicji. Jeśli LPR tak się zachowuje, nie pozostaniemy dłużni - zapowiedział Andrzej Urbański, wiceprezydent Warszawy. - To, z czym mamy do czynienia na tej sali, nie ma nic wspólnego z absolutorium. Jeśli państwo chcecie debaty o Lechu Kaczyńskim, to jesteśmy do niej gotowi - podkreślał podczas sesji.
Prezydent pytany o polityczne konsekwencje wczorajszych ataków mówił, że rzecz traktuje w kategoriach przedwyborczej rozgrywki. Nie wykluczył stałej współpracy z radnymi, którym przewodzi Małgorzata Ławniczak-Hertel. Złośliwą nazwę klubu, którą ukuł SLD, nazwał "bezczelnością". - Ci od czystych rąk siedzą w Strasburgu [prezydent miał na myśli byłego lidera mazowieckiej PO Pawła Piskorskiego, dziś eurodeputowanego - red.]. Czynienie z pani Małgorzaty głównej rozgrywającej tzw. układu warszawskiego to czysty śmiech.
Niepewny głosów PiS wczorajszą sesję przerwał do czwartku. Jeśli radni nie dadzą Lechowi Kaczyńskiemu absolutorium, mogą w dalszej kolejności przegłosować wniosek o rozpisanie referendum w sprawie jego odwołania.
A tutaj o pośle Karskim, który z tymi z "układu nie miał nic wspólnego"...
DEMBUD I PRZYJACIELE [podpis] IWONA SZPALA, AGNIESZKA ZIELIŃSKA, JAN FUSIECKI Gazeta Wyborcza nr 260, wydanie waw z dnia 07/11/2001 REPORTAŻ, str. 14 Dembud to spółdzielnia wyjątkowa: prezes jest radnym w warszawskiej gminie Centrum, w której inwestuje. Spółdzielnia wygrywa przetargi na grunty, choć nie zawsze płaci najwięcej. Po umiarkowanych cenach sprzedaje wytworne mieszkania. Dembud upodobali sobie znani politycy, popularni aktorzy, wysocy urzędnicy
Urzędnicy są wobec niej wyjątkowo wyrozumiali, godzą się na wszystkie prośby spółdzielni, np. zmianę przeznaczenia budynku, zwiększenie liczby kondygnacji, zabudowę terenów zielonych. Ci liberalni urzędnicy to w dużej mierze spółdzielcy Dembudu. Mając wśród swoich członków kwiat warszawskiego samorządu z prezydentem Warszawy włącznie, Dembud stał się symbolem firmy, która odnosi sukcesy metodami przez wielu uznanymi za kontrowersyjne.
Mam 63 znanych polityków
Prezes Dembudu Witold Romanowski to były zapaśnik, dziś kibic sportowy i przedsiębiorca. Chwali się: - Jesteśmy najpotężniejszą spółdzielnią warszawską. Wybudowaliśmy mieszkania dla około sześciu tysięcy ludzi w siedem lat. Mam u siebie 63 znanych polityków, czyli dokładnie tylu, ile dni trwało Powstanie Warszawskie.
Prezes Romanowski wspomina telefon od dziennikarza znanego tygodnika, który za udostępnienie listy członków spółdzielni proponował pieniądze. Romanowski odmówił.
- Wszyscy myślą pewnie, że Romanowski chodził za politykami i aktorami i prosił, żeby u niego zamieszkali, ale ja nigdy za nikim nie biegałem - mówi prezes Dembudu. - Politycy sami do nas przychodzili: "Słuchaj, potrzebuję mieszkania dla dziecka, dla znajomego itd.". A my im pomagaliśmy i nie widzę w tym nic złego. Znani ludzie lubią po prostu mieszkać w znanym towarzystwie. Gdy na przykład zamieszkał u nas Piotrek Fronczewski, zaraz pojawiło się sporo znanych aktorów. Ania Romantowska z mężem Jackiem Bromskim, Kolberger, Zającówna. Nawet Gołota ma u nas mieszkanie!
W domach Dembudu zamieszkali też ludzie związani z "Pruszkowem". Romanowski: - Nie mam możliwości sprawdzić, kto u mnie kupuje mieszkanie. Na przykład "Masę" [jeden z bossów gangu pruszkowskiego, dziś świadek koronny - red.] poznałem dopiero ze zdjęcia w gazecie... Oni podkupywali mieszkania. Nie znałem ich. Dopiero potem się okazało, ludzie zaczęli mi mówić. "Pershing" [nieżyjący już szef gangu pruszkowskiego - red.] wynajmował u nas. Dotąd stoi po nim wolne mieszkanie, stoi toyota. Był "Belfegor" [zatrzymany w sierpniu przez UOP członek gangu zajmującego się handlem kokainą - red.], ale go wsadzono. "Słowik" też u nas był. Ale wynajmuje. Z rodziny D. [domniemani przywódcy gangu pruszkowskiego - red.] mieszkało trzech czy czterech. Młody D. z prezydentem Piskorskim mieszkał drzwi w drzwi. Paweł musiał się stąd wyprowadzić! - mówi Witold Romanowski.
Romanowski jest na "ty" z najważniejszymi osobami w mieście: - Paweł Piskorski był członkiem-założycielem naszej spółdzielni, znamy się od lat. Razem działaliśmy w Kongresie Liberalno-Demokratycznym. To przy mnie Paweł stawiał pierwsze kroki na giełdzie.
Prezydent Warszawy odwzajemnia się Romanowskiemu superlatywami. - Dembud jest jedną z najlepszych spółdzielni w Warszawie - mówił "Gazecie". - To uczciwa i dobra firma - nie ma cienia wątpliwości. Wygrywa przetargi w gminie Centrum tylko dlatego, że daje najlepszą cenę albo najlepszą ofertę. A w kilku wypadkach przegrała.
Romanowski wiele lat działał w gminnej komisji inżynierii komunalnej i gospodarki miejskiej oraz w komisji rewizyjnej dzielnicy Wola. Jako radny powinien reprezentować interesy mieszkańców, jako prezes spółdzielni - spółdzielców.
Zdaniem działaczy antykorupcyjnej organizacji Transparency International łączenie działalności inwestycyjnej z wykonywaniem mandatu społecznego na tym samym terenie to klasyczny konflikt interesów. Prezes Dembudu nie widzi w tym nic nagannego. Mówi, że działa na dwóch polach, bo chce coś po sobie zostawić. Poza tym sponsoruje wydawnictwa, wspomaga biednych.
Zapewnia też, że jego spółdzielcy kupili mieszkanie uczciwie. Skądinąd zapłacili niewiele, np. metr kwadratowy mieszkania w tzw. osiedlu prezydenckim (przy ul. Słomińskiego) kosztował ok. 3 tys. zł, czyli - mimo dobrej lokalizacji i wysokiego standardu - znacznie mniej od średniej ceny mieszkań w tym rejonie.
- Dwa, trzy lata temu za mieszkanie w tym rejonie i w domu o takim standardzie można było uzyskać 5 tys. zł za m kw. - mówi Bohdan Grochowski, specjalista ds. obrotu nieruchomościami z firmy Viterra Baupartner.
- Na tym polega fenomen naszej spółdzielni, że budujemy tanio i dobrze. Aby sprzedać mieszkanie, nie musimy dawać ogłoszeń w prasie, rozchodzą się jak świeże bułeczki - mówi Romanowski.
Znajomi polecają znajomym, czasem mieszkania kupują zupełnie przypadkowe osoby. Zdaniem jego przeciwników Dembud buduje tanio, bo dzięki dobrym stosunkom z urzędnikami tanio uzyskuje grunty, a budując, cieszy się wyjątkową przychylnością urzędów. Mechanizm jest taki: osoby wpływowe kupują mieszkania po atrakcyjnej cenie, np. wspomniane 3 tys. zł za metr w apartamentowcu. Aktor, polityk czy urzędnik nie musi tam zamieszkać. Może mieszkanie wynająć lub sprzedać z zyskiem po cenie wolnorynkowej na rynku wtórnym. Tak powstaje rzesza sympatyków spółdzielni, którzy wiele mogą.
Oficerowie lokatorzy
Prezydent Piskorski ma w Dembudzie dwa mieszkania (ponad 100 i 200 m kw. z ogromnym tarasem). Na tym samym osiedlu mieszka wiceprezydent Warszawy Wojciech Kozak. Wśród spółdzielców Dembudu jest Jerzy Hertel z zarządu gminy Centrum, obecnie poseł PO, oraz Łukasz Abgarowicz, do ostatnich wyborów radny gminy Centrum, dziś płocki poseł PO. W radzie nadzorczej spółdzielni odnajdujemy zaś Pawła Bujalskiego, byłego zastępcę prezydenta w gminie Centrum, dziś dyrektora Pałacu Kultury i Nauki.
- Ola Piskorska [żona prezydenta Warszawy i warszawska radna - red.] też wzięła olbrzymi kredyt i buduje u nas mieszkanie. Nad Pawłem Piskorskim mieszka Artur Jarczyński [radny, zamożny restaurator - red.] - mówi Witold Romanowski.
Kozak, Hertel, Bujalski i Abgarowicz to najbliżsi współpracownicy Piskorskiego, tzw. oficerowie prezydenta, stanowią trzon jego politycznej drużyny w Warszawie. To oni - początkowo jako politycy Unii Wolności, a obecnie Platformy Obywatelskiej - współrządzili Warszawą od 1994 r. Ze względu na wysoką pozycję w lokalnych strukturach władzy zajmowali najatrakcyjniejsze stanowiska w warszawskim samorządzie. Po powstaniu PO zdominowali warszawską Platformę.
Bujalski - jeden z najbliższych przyjaciół prezesa Romanowskiego, szara eminencja Dembudu - wywodzi się z podziemnych struktur wolskiej "Solidarności". W latach 90. jego nazwisko pojawia się obok Macieja Zalewskiego, Andrzeja Urbańskiego i kontrolowanej przez Porozumienie Centrum spółki Telegraf, do której firmy m.in. państwowe wpompowały kilka milionów dolarów. We wczesnych latach 90. Bujalski był jednym z założycieli fundacji Wola, która Telegraf finansowała. Datki na fundację wpłacali m.in. ludzie starający się o dzierżawę od gminy lokali użytkowych.
Bujalski był pierwszym burmistrzem Woli. Jego samorządową karierę przerwał na krótko incydent - po pijanemu rozbił służbowego poloneza i musiał odejść ze stanowiska. Jednak w 1991 r. został prezesem Wolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Gmina miała w niej udziały i wpływ na obsadzanie stanowisk.
W kierowaniu Izbą pomagali Bujalskiemu m.in. Romanowski i Elżbieta Solarska, także działaczka spółdzielcza z Dembudu, która potem wejdzie do władz dzielnicy Śródmieście (wtedy prowadziła hurtownię materiałów biurowych). Biznesmeni-udziałowcy Izby tworzą zamknięty krąg - relaksują się w luksusowym klubie odnowy biologicznej, integrują się na wernisażach i wycieczkach organizowanych przez własne biuro podróży.
W 1993 r. Bujalski kandyduje na posła. Przegrywa, podobnie jak inni politycy Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Przed wyborami samorządowymi w 1994 r. prezes Bujalski i jego koledzy planują więc utworzenie silnego lobby gospodarczego w samorządzie. - Pod przewodnictwem Pawła Bujalskiego Izba zaczynała się upolityczniać - wspomina Marek Andruk.
Z wolską Izbą warszawscy politycy kojarzą Pawła Piskorskiego, prezydenta Warszawy. - W lokalu Izby przy ul. Ogrodowej siedzibę miała Fundacja im. Gabriela Narutowicza, założona przez KLD. Prezesował jej Paweł Piskorski - wspomina Grzegorz Zawistowski, dawny działacz UW, dziś radny prawicowej Zgody Warszawskiej.
Wejście do samorządu
Witold Romanowski też próbował kariery poselskiej. W 1991 r. wystartował z list KLD razem m.in. z Piskorskim i Włodzimierzem Retelskim, obecnym szefem Rady Warszawy. Mandat zdobył tylko Piskorski - dostał kilkaset głosów, ale wszedł do Sejmu dzięki dobremu wynikowi lidera liberałów Jana Krzysztofa Bieleckiego, który 115 tysiącami głosów w Warszawie "pociągnął" listę.
W 1994 r. Romanowski wystartował - tym razem z powodzeniem - w wyborach samorządowych w milionowej gminie Centrum, w której lokował inwestycje. Obok niego na wysokich, "biorących" miejscach listy wyborczej Unii Wolności (po fuzji KLD i Unii Demokratycznej) znalazły się osoby mające mieszkania w Dembudzie, w tym Bogdan Tyszkiewicz i Elżbieta Solarska. Za samorządową kampanię UW odpowiadał Bujalski. Jego partyjnym szefem był Piskorski, który zdobył mandat radnego Warszawy. Po wyborach Bujalski został zastępcą prezydenta Warszawy Marcina Święcickiego.
Tyszkiewicz zaczynał jako ajent sklepu z upominkami, potem z ramienia komitetów obywatelskich odpowiadał za prywatyzację śródmiejskich ajencji i komisów. Działał w ROAD, BBWR, UW. Współfinansował ostatnią kampanię samorządową AWS. Dziś jest zamożnym kupcem i tego nie ukrywa. Jako wieloletni szef Polskiego Związku Hokeja na Lodzie (w jego zarządzie byli też Bujalski i Hertel) próbuje zorganizować warszawską drużynę hokejową. Za dobrą grę potrafił zafundować całej drużynie kolację w jednej z najdroższych restauracji w Warszawie. W wywiadzie dla "Gazety" tak opowiadał o swoim samorządowym debiucie: "Miałem być przewodniczącym komisji gospodarki. Poszedłem do Pawła Piskorskiego i powiedziałem mu, że chcę zostać przewodniczącym rady. >>Zgadzam się, ale powinieneś zapisać się do Unii Wolności, inaczej nie wypada<<. Więc się zapisałem".
Elżbieta Solarska z rekomendacji Unii dostała fotel wicedyrektora Śródmieścia. Dwa lata temu stała się bohaterką afery mieszkaniowej (wykorzystując stanowisko w urzędzie Śródmieścia, załatwiła sobie na preferencyjnych zasadach wykup mieszkania komunalnego).
- Grupa wywodząca się z kręgów biznesowych, która potem zasiliła Unię Wolności, w politycznych negocjacjach niezmiennie żądała kontroli nad dwiema dziedzinami - inwestycji i obrotu nieruchomościami. Od 1994 r. udaje się im utrzymać te wpływy - komentuje Karol Karski (AWSP), wieloletni radny Centrum.
Romanowski jako radny zasiadł w komisji zajmującej się planowaniem przestrzennym w gminie Centrum. Jego spółdzielnia miała już wtedy markę dzięki inwestycjom przy Żelaznej i Łuckiej. Później następuje prawdziwy rozkwit: powstają apartamentowce na Sadach Żoliborskich, w al. Jana Pawła II, Słomińskiego, biurowiec przy Okrzei.
Dembud oferował niespotykane w pierwszej połowie lat 90. luksusy: ujęcie wody oligoceńskiej w budynku, klimatyzowane windy, podziemne parkingi, basen, podłączenie do sieci internetowej, ochronę. U prezesa można było kupić 50 m kw., ale i 380 m kw. Spółdzielca sam decydował o ustawieniu ścianek działowych. Kolejne kamienie węgielne pod apartamentowce wkopują: prezydent Warszawy Marcin Święcicki, jego zastępca i działacz Dembudu Paweł Bujalski (obaj UW), dyrektor dzielnicy Śródmieście Marek Rasiński (SLD).
Zdobycie mieszkania w Dembudzie staje się poszukiwaną lokatą. - Panuje taka opinia: w Dembudzie albo mieli, albo mają mieszkania wszyscy najwyżej notowani samorządowcy - mówi wolski radny Albert Kłóskiewicz.
Żelazna: dla "zamrażarki"
Jedną z pierwszych inwestycji Dembudu był dom mieszkalny o podwyższonym standardzie przy ul. Żelaznej. Prezes wspomina, że działkę dostał dzięki tzw. ustawie Glapińskiego (pozwalała gminom oddawać bezprzetargowo grunt po warunkiem przyjęcia do spółdzielni ludzi z tzw. zamrażarki, czyli oczekujących wiele lat na mieszkania). Na postawie ustawy Glapińskiego Dembud dostał również grunt przy Łuckiej i Jana Pawła II.
W dokumentach nie ma śladu świadczącego o zarezerwowaniu mieszkań w Dembudzie dla ludzi z "zamrażarki".
- Ludzi z książeczkami mamy ponad 60 proc. Przyjmowaliśmy ich bezpośrednio - mówi prezes Romanowski.
- Jak to możliwe? Po przekazaniu mieszkań ludziom z "zamrażarki" powinien być ślad w postaci porozumienia zawartego między gminą a spółdzielnią [pełen wykaz takich porozumień ma wydział mieszkalnictwa przy Mazowieckim Urzędzie Wojewódzkim - red.]. Takich spraw nie załatwia się przecież tylko na telefon - mówi Joanna Saneta, kierownik wojewódzkiego wydziału mieszkalnictwa.
Łucka: legalna samowolka
Inwestycja Dembudu przy ul. Łuckiej pokazuje, że w ciągu jednego dnia od złożenia wniosku można dostać zgodę na budowę... fundamentów, mimo że nie zezwala na to żaden paragraf prawa budowlanego. I że można rozpocząć budowę przed otrzymaniem pozwolenia na budowę.
Działkę na Łuckiej - 8 tys. m kw. - Dembud dostał w 1994 r. również na mocy tzw. ustawy Glapińskiego. Zarząd dzielnicy oddał spółdzielni Romanowskiego działkę bez przetargu - po cenie ustalonej przez biegłego na ponad 16 mld starych złotych.
Akurat wtedy niektórzy członkowie zarządu (Lech Szyngwelski, Marek Ćwierzyński, również spółdzielcy Dembudu) szykowali się - podobnie jak prezes Dembudu - do startu w wyborach samorządowych.
Dembud wystąpił o oficjalne wydanie zezwolenia na budowę 16 marca 1995 r., ale prace budowlane prowadził już od kilku miesięcy.
- Urząd warszawskiej dzielnicy Wola powinien w tym momencie wydać nakaz wstrzymania prac budowlanych i rozbiórki samowolnie wznoszonego obiektu - twierdzi były pracownik urzędu. Dodaje, że Dembud nie dołączył do wniosku wymaganej dokumentacji. Zamiast projektu architektoniczno-budowlanego przekazał gminie tylko niekompletną dokumentację projektową, kilka rysunków i szkiców reklamowych - jak te, które inwestor pokazuje zwykle klientom. Nie było części rzutów poszczególnych kondygnacji ani rysunków elewacji.
Dembud przekroczył też granice działki: miejsca parkingowe znalazły się na terenie sąsiadów, a część budynków została "nadwieszona" nad przyległymi działkami.
Wolski urząd nie wstrzymał budowy ani nie nakazał rozbiórki. Oficjalnie (22 marca 1995 r.) poinformował o brakach w dokumentacji. Dembud jeszcze tego samego dnia wystąpił o pozwolenie na budowę fundamentów, dołączając ich projekt techniczny. - Taki projekt sporządza się zwykle dla wykonawców prac budowlanych i dostarcza im na budowę, a nie organowi nadzoru budowlanego - twierdzi nasz anonimowy informator.
24 marca urząd warszawskiej Woli zatwierdził projekt całej inwestycji i wydał pozwolenie na budowę fundamentów. Tymczasem prawo budowlane stanowi, że pozwolenie na budowę można wydać jedynie "dla całego zamierzenia budowlanego mogącego samodzielnie funkcjonować" (art. 33 ust. 1). Trudno uznać, by to kryterium spełniały fundamenty.
Miesiąc później prezes Romanowski wystąpił do urzędu z kolejnym wnioskiem - o zgodę na "etapowe wydawanie pozwolenia na budowę". Do wniosku dołączył harmonogram przekazywania dokumentacji architektoniczno-budowlanej budynków przy Łuckiej. Przekazanie pełnej dokumentacji umożliwiającej zatwierdzenie inwestycji miało nastąpić dopiero 15 maja 1995 r.
- W tym momencie należałoby zapytać, co w takim razie zatwierdził urząd 24 marca. Odpowiedź nasuwa się jedna - kiedy urząd zatwierdzał projekt całej inwestycji, takiego projektu po prostu nie było, bo zgodnie z harmonogramem miał być dostarczony dopiero 15 maja - mówi nasz informator.
Jego zdaniem prawo budowlane nie dopuszcza pozwoleń etapowych. Stwierdził to także ówczesny główny inspektor nadzoru budowlanego minister Andrzej Dobrucki w piśmie z 2 czerwca 1995 r. do urzędu Wola.
Faktycznie pozwolenie na budowę Dembud otrzymał dopiero 24 lipca 1995 r. Taka data widnieje też na dokumencie, jaki otrzymaliśmy od prezesa Romanowskiego. Dziś jednak Romanowski podaje inną wersję: - Mogę tylko powiedzieć, że gdybym nie miał prawomocnego pozwolenia na budowę, nie mógłbym jej kontynuować. Pracuje ze mną zespół specjalistów, architektów, a oni znają prawo budowlane, nie mogliby postąpić niezgodnie z nim.
Domy przy Łuckiej stoją. Dziś urzędnicy nie mają ochoty wracać do sprawy. - Nie mogę się w chwili obecnej ustosunkować do tych dokumentów - mówi Krzysztof Żerosławski, naczelnik wydziału architektury na Woli. - Musieliby je przestudiować nasi prawnicy.
ISady Żoliborskie: wiceprezydent dzwoni
Po wybudowaniu kompleksu domów przy ul. Łuckiej oczy szefów Dembudu zwracają się ku warszawskiemu Żoliborzowi, jednej z najbardziej eleganckich dzielnic Warszawy. Spółdzielnia chce zbudować nowe domy na Sadach Żoliborskich, osiedlu cieszącym się opinią jednego z najładniejszych w mieście. Uzyskanie gruntu na tym terenie graniczy z cudem.
Dembudowi się to udaje. W październiku 1996 r. Dembud staje do przetargu na działkę o powierzchni 7 tys. m kw. Jest jednak warunek - 60 proc. działki nie nadaje się do zabudowy, ponieważ plan zagospodarowania miasta zarezerwował tu tereny zielone.
Mówi radny Karol Karski: - Byłem wtedy przewodniczącym komisji przetargowej i członkiem zarządu dzielnicy Żoliborz. Zadzwonił do mnie Paweł Bujalski, ówczesny zastępca prezydenta w gminie Centrum, i próbował wpłynąć na decyzję w sprawie rozstrzygnięcia. Usiłował przekonać mnie, że najlepsza jest oferta Dembudu. Powiedział, że jego żona, czy była żona, jest projektantem tej inwestycji.
Karski twierdzi, że kategorycznie odmówił zastępcy prezydenta. - W ciągu miesiąca zostałem odwołany z władz Żoliborza. Nie wiem, czy dawać temu wiarę, ale wśród przyczyn nieoficjalnie wymieniano też sprawę Dembudu. Kolejne posiedzenie komisji przetargowej odbyło się beze mnie.
Na jej czele stanął Jerzy Guz, również zastępca prezydenta w gminie Centrum i wieloletni urzędnik tej gminy, partyjny kolega Romanowskiego i bliski współpracownik Piskorskiego. Komisja wyeliminowała wszystkie oferty prócz dwóch, w tym Dembudu. Potem zaaranżowano ustną dogrywkę. Wygrał Dembud.
Ostatnio przez przypadek okazało się, że Dembud postawił budynek większy od zapowiadanego w trakcie procedury przetargowej. Na dodatek zabudował tereny zielone chronione planem zagospodarowania przestrzennego miasta. I to nie wzbudziło protestów urzędu. Kolejny warszawski urząd - tym razem na Żoliborzu - wydał zgodę na zabudowę chronionych prawem terenów zielonych.
Gdy sprawa wyszła na jaw, urzędnicy zastanawiają się nad unieważnieniem zgody na budowę, ale budynki Dembudu na Sadach już stoją i nikt nie wierzy w skuteczność takich działań.
Jak udało nam się ustalić, korzystne dla Dembudu dokumenty podpisywali pracownicy wydziału architektury żoliborskiego urzędu, w czasach gdy wydziałowi szefował Dariusz Jusiak (dziś na emeryturze), zaś sprawy architektury kontrolował Piotr Wachowiak, wówczas unijny zastępca dyrektora warszawskiego Żoliborza, współpracownik Jerzego Guza w gminie Centrum (dziś Piotr Wachowiak nie pracuje już w samorządzie).
Dziś prezes Romanowski narzeka, że inwestycja na Sadach Żoliborskich była bardzo kosztowna.
Grzybowska: koncepcja i wiarygodność
Przy budowie apartamentowca przy zbiegu Grzybowskiej i Granicznej Dembud pokazał, że potrafi wygrać przetarg nawet wówczas, gdy daje jedną z najniższych cen. O działkę 3,5 tys. m kw. starało się osiem firm. Aż pięć dawało cenę ponad 30 mln zł. Dembud proponuje 24,5 mln zł i wygrywa. Cena bowiem nie odgrywa decydującej roli, urzędnicy dają za nią maksimum 20 punktów na 100. Dembud dostaje wysoką notę za wiarygodność i koncepcję architektoniczną.
Rok później kontrolerzy urzędu Śródmieścia uznają, że zachwyt poprzednich władz dzielnicy nad tą koncepcją (decydowały nieobiektywne kryteria) nie powinien przesądzać o tak ważnym przetargu. Ich zdaniem Dembud był faworyzowany, jego oferta - jako przeterminowana - nie powinna być dopuszczona do przetargu, spółdzielnia nie dostarczyła kompletu dokumentacji finansowej (a mimo to dostała doskonałe noty za wiarygodność).
Kontrolerzy stwierdzili, że samorząd stracił na tym przetargu 30 mln zł. Jest to różnica między najwyższą ofertą a tym, co dawał Dembud. Wskazywali, że urzędnicy Śródmieścia dopuścili się przestępstwa przeciw obrotowi gospodarczemu (grozi za to do dziesięciu lat więzienia). Sprawa trafiła do prokuratury, która jednak nie dopatrzyła się w przetargu znamion przestępstwa.
W komisji rozstrzygającej przetarg znów zasiadał Jerzy Guz. Wynik akceptowała znana nam już Elżbieta Solarska, spółdzielca Dembudu. Na czele komisji stoi Adam Łukaszewicz, były wicedyrektor Śródmieścia. (- Dziś w jednym z domów Dembudu Łukaszewicz z żoną prowadzą kawiarenkę - mówi prezes Romanowski).
Komisja gospodarki komunalnej i inżynierii miejskiej, w której był Romanowski, pracowała nad wieloletnim planem inwestycyjnym. Gdy rozstrzygano przetarg - inwestycje i przetargi należały właśnie do prezydenckich kompetencji Guza.
Kontrolerzy mieli jeszcze inne zarzuty. Oświadczyli, że apartamentowiec, który rośnie przy ul. Grzybowskiej, ma niewiele wspólnego ze zwycięskim projektem. Obliczyli, że jest dwa razy większy.
Oskarżani o tolerowanie nadużyć urzędnicy Śródmieścia odpowiadali - to przedwyborcza nagonka o "charakterze politycznym, manipulacyjnym i tendencyjnym". Tłumaczyli, że wybrali Dembud, bo spółdzielniom należy pomagać.
Rozprawa z kontrolerem
Maciej Wnuk, jeden z śródmiejskich inspektorów badających sprawę Grzybowskiej, złożył doniesienie o niegospodarności do prokuratury, głównego inspektora nadzoru budowlanego i Samorządowego Kolegium Odwoławczego.
Wkrótce w dzielnicy zmienił się układ rządzący. AWS-owską dyrektor Śródmieścia Annę Wysocką zastąpił Piotr Fogler, wówczas w UW, a dziś polityk Platformy Obywatelskiej.
Dyrektor Fogler z pasją zaangażował się w sprawę dotykającą interesów partyjnego kolegi i unijnych urzędników. Kilka dni przed rozpoczęciem śledztwa zapewniał, że nie ma żadnych nieprawidłowości.
Podwładnym Fogler polecił składać pisemne informacje o każdorazowym wezwaniu do prokuratury. Jedną z pierwszych decyzji Foglera była degradacja inspektora Wnuka do wydziału zajmującego się m.in. inwentaryzacją wyposażenia urzędu. Następnie rozwiązał cały zespół kontroli wewnętrznej, twierdząc, że jest to marnotrawienie etatów, a Wnuka zwolnił dyscyplinarnie - za "samowolne" doniesienie do prokuratury i upublicznienie wyników swojej pracy "bez zaakceptowania przez przełożonych".
Po paru miesiącach prokuratura umorzyła sprawę. Nie zaangażowało się Samorządowe Kolegium Odwoławcze (decyzja o warunkach zabudowy) ani Główny Urząd Nadzoru Budowlanego, któremu Wnuk posłał akta kontroli.
Okrzei: biura zamiast mieszkań
Działka przy ul. Okrzei to najatrakcyjniejsze tereny na prawym brzegu Wisły. Roztacza się stąd widok na panoramę Starego Miasta. Warszawska dzielnica Praga-Północ postanowiła zbudować tu dom mieszkalny. W 1996 r. ogłosiła przetarg ograniczony dla spółdzielni, wśród której członków są ludzie z tzw. zamrażarki, czyli mający pełne wkłady na książeczkach mieszkaniowych.
- Siedzę z Jurkiem Hertlem [w tym czasie unijny dyrektor dzielnicy Praga-Północ, dziś poseł PO - red.] przy piwie i on mówi: "Witek, przyjdź do mnie, mam taką 200-metrową działkę, już mi czwarta osoba ją oddaje. Coś na tym postaw" - wspomina prezes Romanowski.
I tym razem Dembud nie dał najlepszej ceny, a mimo to wygrał. Nie zbudował jednak domu mieszkalnego, lecz... biurowiec. Gdy Dembud wystąpił o zmianę przeznaczenia budynku, urzędnicy zgodzili się bez wahania, zapominając, że w przetargu Dembud korzystał z preferencji, bo konkurował tylko ze spółdzielniami, a nie developerami wyspecjalizowanymi w budowie biurowców i apartamentowców.
I tym razem Dembud rozwiązał ten problem. Zgodę na przekwalifikowanie budynku na Pradze wydał Adam Jarecki, były działacz UW mający opinię człowieka Hertla, spółdzielcy Dembudu i współpracownika Piskorskiego.
Sławomir Rudnik, zastępca prokuratora rejonowego Pragi-Północ, przyznał w rozmowie z "Gazetą", że sprawa brzydko wygląda, ale prokuratura nic nie może zrobić, bo Dembud uzyskał z urzędu wszelkie potrzebne zgody.
Prezes Dembudu Witold Romanowski nie potrafi podać nazwisk wszystkich znanych lokatorów. "Gazecie" udało się jednak ustalić szereg nazwisk obecnych i byłych spółdzielców Dembudu. Można ich podzielić na dwie kategorie. Pierwsza to lokatorzy, którzy mają przynieść spółdzielni splendor, np.: Krzysztof Kolberger, Tomasz Wołek - dawny naczelny "Życia Warszawy", Barbara Czajkowska - dziennikarka programu "Linia specjalna", Radek Sikorski - były wiceszef MSZ, Bronisław Komorowski - były szef MON, dziś poseł PO.
Prócz lokatorów-ozdobników Dembud ma postacie mniej popularne, ale za to wpływowe. To właśnie dzięki tej grupie spółdzielców Dembudowi udaje się załatwić to, o czym inni mogą tylko marzyć. W Dembudzie mieszkają wszyscy członkowie zarządu miasta z ramienia PO: Paweł Piskorski, Wojciech Kozak, Tomasz Siemoniak. Na liście warszawskich polityków i zarazem spółdzielców odnajdujemy: Bartłomieja Szrajbera - byłego wysokiego urzędnika Żoliborza, dziś posła PiS, Krzysztofa Lorenza - radnego UW i wysokiego urzędnika w gminie Centrum, Krzysztofa Andrackiego - byłego unijnego szefa komisji rewizyjnej w gminie Centrum.
Ciekawostką są lokatorzy Dembudu związani z mafią. Według prezesa Dembudu mieszkało u niego kierownictwo gangu pruszkowskiego.
chyba walnąłeś się w głowę, żeby nam tu cytować manipulacje GW jako uzasadnienie... manipulacji GW!
A najlepsza jest twoja "wrzuta", że jakoby Karski jest zamieszany w układ. Bo jego nazwisko pojawia się w artykule o układzie. I nie szkodzi, że jest napisane tylko tyle, że Karski odmówił Bujalskiemu poparcia jakiejś machlojki.
Ukradł czy jemu ukradli, nieważne, zamieszany w kradzież!
Idź już na swoje macierzyste forum, tam kupują takie kawałki.
Cudowne przypadki prawnika KARIERY. Karol Karski [podpis] JAN FUSIECKI, IWONA SZPALA Gazeta Stołeczna nr 238, wydanie waw z dnia 11/10/1999 , str. 20 Czy można pracować na dwóch etatach i tak angażować się w pracę gminnej rady, by zebrać miesięcznie nawet 9,8 tys. zł diety? Czy można w jednym miejscu pracować, a gdzie indziej brać zasiłek chorobowy? Czy można zaczynać działalność polityczną pod szyldem Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, a potem odpowiadać w Porozumieniu Centrum za czystość ideologiczną partii?
Można. Dowodzi tego kariera Karola Karskiego (AWS-PC), radnego gminy Centrum. To jedna z najbarwniejszych biografii politycznych w warszawskim samorządzie. Oficjalnie zaczyna się w 1994 r., kiedy to Karol Karski, 28-letni prawnik, dostaje się dzięki rekomendacji PC do rad: dzielnicy Żoliborz i gminy Warszawa Centrum.
Przypadek PRON Jednak nie jest to debiut tego polityka na lokalnej scenie politycznej. Karola Karskiego odnajdujemy w 1988 r. na liście kandydatów PRON do Dzielnicowej Rady Narodowej Żoliborza.
Figuruje tu jako "student na Uniwersytecie Warszawskim, bezpartyjny członek Zrzeszenia Studentów Polskich i Zrzeszenia Prawników Polskich". Ma dwóch kontrkandydatów: Bogdana Kosmala, 29-letniego wówczas studenta Politechniki Warszawskiej, i Tadeusza Witkowskiego, technika mechanika, specjalistę ds. rewizji we Wspólnocie Producentów Urządzeń Energetycznych "Megat". Karol Karski pokonuje konkurentów i wchodzi do Rady Narodowej Żoliborza.
Jadwiga Godlewska, wtedy radna PZPR (SLD): Nasza trójka: ja, Józek Menes i Karol Karski, zna się jeszcze z Rady Narodowej wielkiego Żoliborza. O Karolu wiem jedynie, że reprezentował PRON i był jednym z młodszych w naszym gronie. Nie zapadł mi w pamięć, może dlatego, że działaliśmy w innych komisjach.
- Jako studentowi prawa udało mi się wejść m.in. do komisji bezpieczeństwa prawa i bezpieczeństwa publicznego, choć była to atrapa demokratycznej instytucji - przyznaje się do początków kariery Karol Karski.
"Gazeta": Kandydując do Rady Narodowej, nie wiedział Pan o tym?
- Miałem 20 lat i małe wyobrażenie o świecie.
Karol Karski nie przyznaje się też dziś do działalności w PRON. Podkreśla, że wszedł do Rady Rady Narodowej dzięki rekomendacji ZSP, a do PRON nigdy nie należał.
- ZSP zostało zaproszone do udziału w PRON. Dziwi mnie niewiedza Karola Karskiego, tym bardziej że był działaczem szczebla centralnego. A jeśli idzie o ZSP, to był bardziej uzależnioną od ówczesnych władz państwa organizacją niż jego poprzednik - Socjalistyczny Związek Studentów Polskich - mówi Marek Rasiński (SLD), radny Warszawy.
Sam zaczynał karierę podobnie - jako działacz młodzieżowy i radny, tyle że na Pradze. Dziś przyznaje, że choć ówczesne Rady były instytucjami fasadowymi, bez kompetencji, to kandydatów do nich sprawdzano bardzo dokładnie. Nikt nieprawomyślny nie miał szans. - Praca w ówczesnych radach nie dawała jednak wielkich przywilejów. Mieliśmy prawo do bezpłatnych podróży komunikacją miejską i darmowy przydział kwatery na Cmentarzu Komunalnym na Wólce Węglowej - opowiada.
Przypadek na korytarzu "Gazeta": Jakie Pan ma dziś poglądy?
Karol Karski: Prawicowe i częściowo liberalne. Nie jestem także daleki od poglądów chrześcijańsko-demokratycznych.
" Gazeta": Jak to się zatem stało, że człowiek z takimi poglądami wchodzi do ZSP, a potem do bojkotowanej przez prawicę i liberalną opozycję Rady Narodowej Żoliborza.
- Jak byłem na roku zerowym, na miesiąc przed rozpoczęciem studiów poznałem grupę kolegów. Przedstawiono mi deklarację członkowską ZSP. Nieco się zastanawiałem, czy chcę to tak formalizować, ale w końcu ją podpisałem i oddałem.
Podkreśla, że o jego akcesie do ZSP zdecydował przypadek.W podobnym duchu wspomina akces do Rady Narodowej Żoliborza.
- Szedłem korytarzem w Radzie Uczelnianej ZSP i ktoś akurat wypełniał jakieś zielone formularze. Zapytałem, co to jest. Usłyszałem, że ankiety na radnego. Powiedziałem: "Dajcie mi jedną". "Po co ci?" - usłyszałem odpowiedź. Uparłem się. Powiedziałem: "Wypełnię i zostawię". Okazało się, że byłem jedną z nielicznych osób z ZSP, które złożyły taką ankietę i mieszkały na Żoliborzu. Życie jest kwestią przypadku.
W 1993 r. Karol Karski wstępuje do PC. Jak wytłumaczyć ten zwrot? Dla naszego bohatera sprawa jest prosta. Tłumaczy, że działalność zgodną z poglądami umożliwiło mu dopiero PC.
"Gazeta": Czy, wstępując do PC w 1993 r., liczył Pan na zdobycie miejsca we władzach?
Karol Karski: Ależ skąd. PC było wtedy atakowane i w defensywie, nie mogłem liczyć na profity.
Tymczasem rok po wstąpieniu do PC nasz bohater odnosi kolejny sukces w wyborach lokalnych. Tym razem - już w demokratycznych warunkach - dzięki partyjnej rekomendacji trafia na listy wyborcze prawicy. Dostaje się do dwóch rad: Żoliborza i nowo powstałej gminy Centrum.
Bohater mediów Niedługo po wyborach stołeczne gazety zajęły się wysokimi dietami radnych gminy Centrum. Radny dostawał stały ryczałt (6,7 mln starych złotych) oraz dodatki uzależnione od obecności na posiedzeniach (670 starych złotych za każdą obecność). Ten mechanizm wywołał tzw. efekt wesołego autobusu. Radni wiedząc, że ich każda obecność jest warta 670 zł, zapisywali się do jak największej liczby komisji i jeździli z miejsca na miejsce, podpisując listę obecności. W ten sposób diety rekordzistów sięgały na przełomie lat 1994/95 nawet 30 mln starych złotych, były więc wyższe od przeciętnych pensji.
Karol Karski siedział w "autobusie" tuż po radnym SLD, byłym milicjancie Antonim Haupcie (osiem komisji) i przed radnym Sojuszu, emerytowanym rezydentem PRL-owskiego wywiadu Henrykiem Bosakiem (sześć komisji). Zapisując się do tak licznych komisji, musiał znać się na: kulturze, architekturze, urbanistyce, bezpieczeństwie, oświacie, kulturze fizycznej, statucie Warszawy, kontroli władz miasta i polityce gospodarczej (w sumie 7 komisji).
- Rzeczywiście, mój klub zapisał mnie do wielu komisji. Bo byłem jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym, prawnikiem w radzie - tłumaczy dziś Karol Karski.
Dyrektor demaskator W grudniu 1994 r. Karol Karski zostaje zastępcą dyrektora Żoliborza. Odpowiada m.in. za sprawy kultury. Wkrótce wybucha spór o kinoteatr Tęcza, jedyny na Żoliborzu i jeden z nielicznych w Warszawie ośrodek sztuki niekomercyjnej. Karol Karski zarzucił zarządzającemu Tęczą - Stowarzyszeniu Przyjaciół Akademii Ruchu - brak dyscypliny finansowej.
Karol Karski: Po niektórych imprezach w Tęczy z udziałem tzw. młodzieży alternatywnej mieszkańcy bali się wychodzić z domu i ktoś im rysował samochody.
"Gazeta": Czy ktoś udowodnił, że samochody rysowano po imprezach w Tęczy?
- Wielu rzeczy nie można w Polsce udowodnić. Takie dochodziły do nas głosy od mieszkańców.
Podkreśla, że poszło głównie o pieniądze: Tęcza, dostawała dotacje z przeznaczeniem na pokrycie czynszów w WSM Żoliborz Centralny, od której wynajmowała swój lokal, ale te pieniądze wydawała na inne cele.
Jarosław Żwirblis, ówczesny zarządca Tęczy utrzymuje, że to była zemsta obrażonego urzędnika.
A kulminacyjnym jej punktem - oskarżenie Tęczy o propagowanie idei faszystowskich. Karol Karski dopatrzył się ich w przeglądzie filmów w cyklu "Totalitaryzm i sztuka". Jednym z jego pozycji była kinematografia nazistowska lat 1934-45.
"(...) Nie zapominajmy, że faszyzm u nas nie wymarł (...). W niektórych osobach podczas projekcji może dokonać się przełom i uwierzą w to, co widzą na ekranie" - mówił wtedy "Gazecie" Karol Karski. Miał jeszcze dwa argumenty: lokalizacja Tęczy w miejscu pamięci narodowej (ul. Suzina, gdzie rozpoczęło się Powstanie Warszawskie) oraz zbliżający się dzień Wszystkich Świętych.
- To było źle przeprowadzone. Kodeks karny z 1969 r. (obecny zresztą również) zakazywał propagowania poglądów faszystowskich - mówi Karol Karski. - Kwalifikował to działanie jako obiektywne, niezależne od woli wykonawców.
- Zupełny nonsens. Jak za pomocą pojedynczych pokazów dzieł sprzed 60 lat można propagować jakieś idee? Przegląd był uzgodniony z Filmoteką Narodową. Każdy film poprzedziła prelekcja Wiesławy Czapińskiej, wybitnego krytyka, znawcy kina tamtych lat - replikuje Jarosław Żwirblis.
Zdaniem Karola Karskiego prelekcje nie były właściwie prowadzone: były zbyt krótkie i nie stwarzały dystansu między widzem a nazistowskimi filmami.
"Gazeta": Był Pan na jakiejś projekcji?
Karol Karski: Sprawa była już głośna. Postanowiłem więc nie eskalować konfliktu i nie pokazywać się tam osobiście. Urząd dzielnicy dysponuje jednak notatkami służbowymi pracowników wydziału kultury, którzy tam byli.
Jarosław Żwirblis pamięta, jak po enuncjacjach Karola Karskiego przyszli do kina policjanci w mundurach. Chcieli zarekwirować materiały propagujące faszyzm. - Powiedziałem, że to są filmy należące do Filmoteki Narodowej, a więc całego polskiego narodu. Wtedy policjanci zorientowali się, że zostali wmanewrowani w jakąś absurdalną intrygę - opowiada Żwirblis.
Sprawa trafiła do prokuratury, ale ta nie dopatrzyła się znamion przestępstwa i ją umorzyła. Jednak Towarzystwo Przyjaciół Akademii Ruchu opuściło budynek przy ul. Suzina. Ośrodek propagujący kulturę niekomercyjną i alternatywną znikł z mapy kulturalnej Żoliborza.
Skorzystali urzędnicy W marcu 1996 r. został odwołany dyrektor Żoliborza Ryszard Wysocki. Obowiązki szefa dzielnicy przejął Karol Karski. Zapowiedział skończenie z niejasnymi zasadami przydziału mieszkań komunalnych osobom powiązanym z samorządem. Inwigilowani mieli być radni, urzędnicy i ich rodziny starające się o komunalne lokum: żądał maksymalnej jawności (na listach przydziałów miała znaleźć się nota, że mieszkanie dostał radny, i taka sama parafa na teczce, która trafiała pod obrady komisji mieszkaniowej).
Jednak za jego kadencji doszło do kontrowersyjnego zdarzenia, którego bohaterami zostali urzędnicy spółdzielcy oraz spółdzielnia mieszkaniowa Żoliborz. W końcu 1995 r. Żoliborz dostał bez przetargu grunt przy ul. Krasińskiego. W zamian za to miał zobowiązania. "Zobowiązuje się SBM Żoliborz do przyjęcia na członków spółdzielni pięciu kandydatów (co stanowi 20 proc.) objętych listami prowadzonymi przez wojewodę warszawskiego lub zarejestrowanych w spółdzielniach mieszkaniowych" - czytamy w uchwale gminy Centrum z grudnia 1995 r. Radni dzielnicy zastrzegli także, by w przeznaczonych dla gminy mieszkaniach zamieszkali żoliborzanie.
Jednak urząd dzielnicy nie sięgnął do list osób oczekujących na mieszkania w tzw. zamrażarce (z zawinkulowanymi książeczkami mieszkaniowymi). Wydział lokalowy rozesłał pisma do... 200 rodzin oczekujących na przydział mieszkania komunalnego [o kwalifikacji do tej grupy zdecydowało m.in. kryterium niskich dochodów - red.]. Tymczasem cena za jeden m kw. w spółdzielni Żoliborz sięgała 3 tys. zł.
Radny Żoliborza Józef Menes (UW) pamięta, że spośród osób czekających na mieszkanie komunalne odpowiedziała tylko jedna. A i tak potem wycofała się. Za to wpłynęło pięć innych podań.
Czyich? Osób, których nie było na liście oczekujących na komunalny przydział. Józef Menes (obecnie w zarządzie spółdzielni Żoliborz) ustalił nazwiska: - Janina Kuśmider, Paweł Wojciechowski, Eryka Wilkiewicz. Cała trójka to pracownicy żoliborskiego Zarządu Budynków Komunalnych lub ich rodziny. Pozostałe dwie osoby to: Witold Hinc, radny Żoliborza z UPR, oraz Jacek Klimek, etatowy doradca Karola Karskiego - mówi.
Ostatecznie dzielnica poleciła, by na listę wpisać trzy osoby: radnego, doradcę i pracownicę ZBK.
Prezes spółdzielni Żoliborz Jan Gosk upiera się, że spełnił zapisy uchwały Centrum: - Wypełniłem uchwałę gminy Centrum przyjmując na członków spółdzielni dzieci naszych spółdzielców. Wszyscy byli w zamrażarce wojewódzkiej. Potem wypełniałem zobowiązania wobec Żoliborza. Dziś naszym spółdzielcą pozostaje tylko pan Hinc. Reszta zrezygnowała.
Karol Karski: Urzędnicy nie powinni wchodzić w takie układy, bo po latach, gdy nikt już nie pamięta, o co tak naprawdę chodziło, mogą się rodzić podejrzenia, że załatwili coś tylko dzięki protekcji.
"Gazeta": Powiedział to Pan swojemu przyjacielowi Jackowi Klimkowi?
- Cóż, Jacek Klimek miał - jak masa osób - potrzebę posiadania mieszkania. Postanowił je kupić w ten sposób. Okazało się jednak, że cena jest zbyt wysoka [ostatecznie sięgnęła 3 tys. zł za m kw.; na Żoliborzu w tym rejonie cena za m kw. nowego mieszkania nie schodzi poniżej 5 tys. za m kw. - red.]. Działał zgodnie z prawem.
Zdaniem Karskiego nic złego się nie stało: Jacek Klimek w końcu zrezygnował z mieszkania przy ul. Krasińskiego. A on, Karol Karski, nie odpowiadał bezpośrednio za sprawy mieszkaniowe: one leżały w kompetencji wicedyrektora Żoliborza Jerzego Sójki.
Na krawędzi Jesienią 1996 r. prawica na Żoliborzu została zepchnięta do opozycji. Karol Karski kandyduje na dyrektora, ale przegrywa. Urzędnicy nie mogą mu wręczyć wymówienia, bo przedstawia długoterminowe zwolnienie lekarskie. Widać go jednak na sesjach rady gminy Centrum. Często przychodzi, zwłaszcza na posiedzenia prezydium sejmiku woj. warszawskiego. Nie porzuca też pracy na uniwersytecie.
Zwolnienie ma konsekwencje finansowe dla gminy. Karol Karski, choć odwołany ze stanowiska dyrektora, wciąż dostawał dyrektorski zasiłek chorobowy (ówczesna pensja dyrektora Żoliborza sięgała 4 tys. zł).
Karol Karski: Zwolnienia miałem już wcześniej. Praca w urzędzie to był ogromny stres. Dopatrzyłem się wówczas, w wieku 30 lat, pierwszych siwych włosów u siebie. Coś takiego bardzo osłabia organizm.
"Gazeta": Miał Pan kłopoty natury psychicznej?
Karol Karski: Nie, fizycznej. Jak już powiedziałem, stres bardzo osłabia organizm.
"Gazeta": Groziła Panu śmierć?
- Gdyby moja choroba zakończyła się śmiercią, jak np. w przypadku odwołanej razem ze mną koleżanki, również wicedyrektora dzielnicy, nie byłoby żadnych podejrzeń. Każda choroba jest groźna.
Karol Karski zapewnia, że na posiedzenia sejmiku i na uczelnię chodził za zgodą lekarza. W całej sytuacji nie widzi nic dwuznacznego. - Chory ma prawo do zasiłku - mówi.
Warszawiak i góral Podczas wyborów do parlamentu w 1997 r. odnajdujemy naszego bohatera na Sądecczyźnie. Radny stołecznej gminy i żoliborzanin od urodzenia startuje do parlamentu w województwie nowosądeckim. Na ulotce AWS występował jako obywatel Gorlic.
"Gazeta: Czy próbował się Pan wtopić w region, np. na spotkania z wyborcami chodził Pan w góralskim stroju ludowym?
Karol Karski: Nie. Nie słyszałem też, by inne osoby z Warszawy, a kandydujące poza nią, to robiły.
Przyznaje, że fakt bycia "z zewnątrz" zaważył na jego niepowodzeniu w wyborach.
Ani wymeldowanie, ani stanowisko, ani funkcja polityczna, którą piastował w sądeckim PC, nie obniżyły jego aktywności w stolicy. Tak jak dawniej uczestniczył w sesjach i pracach komisji.
Kiedy sprawa wyszła na jaw, zarzekał się, że zarobionymi w samorządzie pieniędzmi obdarował powodzian. Tłumaczył, że w góry zawiodła go miłość. Sugerował, że jest po słowie z narzeczoną z tamtych stron, o krok od życiowej zmiany. Za miłością szły biznesy: - Zamierzam produkować wodę mineralną - mówił. Wytwórnia (bez nazwy) znajdowała się we wsi Wapienne pod Gorlicami.
"Gazeta": Jest Pan wciąż emocjonalnie związany z Sądecczyzną?
Karol Karski: Tak. Ponadto utrzymuję kontakty z ludźmi stamtąd, których wówczas poznałem. Dzwonią do mnie proszą o pomoc.
Stówa w kontrakcie Wszystko zmieniło się po wyborczej klapie: nie zalegalizował związku, nie został poważnym biznesmenem. Wrócił do stołecznej rady. W ostatniej kampanii samorządowej startował z czołowych miejsc AWS-owskich list. Ponownie wszedł do rad Żoliborza i gminy Centrum. Wkrótce podpisał kontrakt na pracę w urzędzie marszałkowskim.
Nie jest to kontrakt zwyczajny. Władzę w samorządzie wojewódzkim wzięła koalicja Przymierze Społeczne (PSL--KPiER-UP)-SLD. Prawicowy wojewoda Maciej Gielecki robił co mógł, aby postkomunistom pokrzyżować szyki. Unieważnił m.in. uchwały sejmiku wybierające przewodniczącego rady z SLD i marszałka z PSL.
Jednak pod koniec roku było jasne, że wpływy prawicy w samorządzie wojewódzkim skończą się lada dzień. Koalicja PS-SLD szykowała się do przejęcia władzy. Mimo to Lech Isakiewicz (polityk prawicy, pełnomocnik ds. tworzenia urzędu marszałkowskiego) postanowił obsadzić stanowiska w managemencie nowego urzędu.
- Zatrudnił siedem osób: sześciu dyrektorów nie istniejących departamentów oraz jednego doradcę ds. polityki międzynarodowej województwa - mówi Zbigniew Kuźmiuk (PSL), marszałek województwa mazowieckiego. - Wykładnia MSWiA mówi jasno, że pełnomocnik nie powinien podejmować działań o charakterze władczym. Miał przygotować statuty, znaleźć pomieszczenia dla nowego urzędu, ale nie zatrudniać ludzi.
Okazuje się, że owym doradcą ds. polityki międzynarodowej (ale z pensją dyrektora, czyli ok. 5 tys. zł brutto) jest właśnie Karol Karski. - Na stanowisku szefa departamentu współpracy międzynarodowej zatrudnił Krzysztofa Głąba. Nie było miejsca dla dyrektora, znalazło się dla doradcy - komentuje marszałek Kuźmiuk.
W pierwszych dniach roku doszło do spięcia. Marszałek Kuźmiuk nie chciał rozmawiać z dyrektorami zatrudnionymi przez Lecha Isakiewicza. Ci rozjechali się do domu.
Okazało się jednak, że zignorowanie "papierowych" dyrektorów może mieć poważne konsekwencje dla publicznej kasy. Pełnomocnik Lech Isakiewicz podpisał bowiem z dyrektorami osobliwe kontrakty gwarantujące w razie zwolnienia odprawę w wysokości sumy rocznego wynagrodzenia. Teoretycznie mają więc prawo do odpraw wynoszących (z odsetkami) ok. 100 tys. złotych dla każdego.
- Tak niekorzystnych dla pracodawcy umów nigdy wcześniej nie widziałem - mówi Waldemar Kuliński, dyrektor generalny urzędu marszałkowskiego. Pięciu z siedmiu "papierowych" dyrektorów zdecydowało się dochodzić rekompensaty przed sądem. Wśród nich jest Karol Karski.
"Gazeta": W sejmiku rządzi SLD i PSL. Dlaczego Pan - osoba z PC - nie chce się z tym pogodzić?
Karol Karski: Bo mnie - podobnie jak innych osób - nie zatrudniono na stanowiskach politycznych. Ale mimo wszystko odejdę. Niech marszałek Kuźmiuk poprosi mnie do siebie i powie, że mnie nie chce.
"Gazeta": Chodzi o elegancję?
- Tak.
Nie daje się przekonać, że dla elegancji nie warto narażać tysięcy z publicznej kasy. Mówi twardo, że chodzi mu o zasadę - wygrana będzie oznaczać, że on i jego koledzy dyrektorzy mieli rację.
Karol Karski: Nie wykluczam też, że kwotę, którą z przykrością wygram w tym procesie, przeznaczę na cele charytatywne. Ostatecznych deklaracji w tym momencie nie składam, bo byłoby to demoralizujące dla urzędu marszałkowskiego.
Nocny interes - tak W sierpniu tego roku Karol Karski znalazł w samorządzie kolejną posadę - został głównym specjalistą ds. bezpieczeństwa w biurze prezydenta Warszawy Pawła Piskorskiego (UW). Prezydentowi jako szefowi gminy podlega obrona cywilna, za większość spraw bezpieczeństwa w samorządzie odpowiada starosta warszawski.
"Gazeta": Co robi główny specjalista ds. bezpieczeństwa w biurze prezydenta?
Karol Karski: Koordynuję pracę nad opracowaniem projektu ustawy o policji municypalnej. Zajmuję się problematyką napływu do Warszawy cudzoziemców. Analizuję także szereg innych problemów oraz przygotowuję zlecone przez prezydenta opinie prawne [magistrat ma osobny wydział prawny - red.].
Jest tajemnicą poliszynela, że dostał tę posadę dzięki pozycji politycznej. Ustawa samorządowa zabrania łączenia mandatu radnego z pracą w urzędzie, który nadzoruje jako radny.
W Warszawie zakaz można ominąć, bo samorząd ma aż cztery szczeble. Z tej furtki skorzystał nasz bohater: jest radnym gminy Centrum, a zatrudnił się w urzędzie m.st. Warszawy.
Sam radny nie widzi w tym nic niewłaściwego. Jego zdaniem wszystko się zazębia: on jako radny gminy pracuje na szczeblu miejskim - doświadczenia z jednego szczebla przekłada na drugi. I na odwrót. A wszystko to dla dobra publicznego. - Całe szczęście to jeden organizm - mówi.
A ten organizm - miasto docenia jego trud - jako specjalista zarabia ok. 5 tys. zł brutto. Drugie tyle to dieta. Ale są miesiące, że w których jest wyższa, np. za marzec Karol Karski wział 9,8 tys. zł diety.
- To kwota brutto w marcu, za kilka miesięcy. Policzono mi zaległe komisje. Miesięcznie biorę udział w 35-40 komisjach - mówi.
Kilka lat temu radni zdecydowali o ograniczeniu liczby płatnych posiedzeń komisji do 20. Karolowi Karskiemu udało się. Blisko 10 tys. zł diety za marzec wziął dzięki aktywności w posiedzeniach komisji rewizyjnej, która działała na szczególnych prawach. Dzięki wadze problemów, którymi się zajmuje, limity finansowe w niej nie obowiązywały.
Henryk Skrobek (AWS), przewodniczący rady Centrum: - Rzeczywiście, w marcu doszło do wypłacenia wysokiej diety panu Karskiemu. Zaciągałem opinii u radców prawnych, ale polecili wypłacić. Suma narosła przez nielimitowane dotąd posiedzenia komisji rewizyjnej, w których uczestniczył radny. Po tym incydencie ustaliliśmy w gronie liderów koalicji, że wprowadzamy ograniczenia. Teraz komisja rewizyjna jest traktowana na takich zasadach jak pozostałe.
"Gazeta": Dwa etaty - na uniwersytecie i w Ratuszu - i udział w 35-40 komisjach miesięcznie. Jak wygląda Pana dzień powszedni?
Karol Karski: Nie jest to nic niezwykłego dla prawnika. Wstaję ok. 9 rano; czasem o wiele wcześniej. Czytam prasę. Ścisłych godzin pracy nie mam. Jestem rozliczany z efektów pracy, choć listę obecności w Ratuszu podpisuję. Uczestniczę w spotkaniach, piszę odpowiednie dokumenty, konsultuję się z wiceprezydentem Rojkiem odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa. Muszę także uczestniczyć w posiedzeniach Rady i jej komisji...
"Gazeta": A jest jeszcze praca naukowa.
Karol Karski: Zajęcia na Wydziale Prawa i Administracji UW mam w środy. Trzy, cztery razy w roku wyjeżdżam też do Ostrołęki do Wyższej Szkoły Administracji Publicznej. Kładę się spać o godz. 2-3 w nocy. Jeśli ktoś ma do mnie sprawy o północy - rozmawiam.
Nie chce zdradzić, jakie są jego dochody z pracy w tak licznych miejscach. Zapewnia, że i tak mniejsze od tych, które mógłby mieć, otwierając własną kancelarię prawniczą.
- Kompetentny, kulturalny, już doktor prawa - mówi o nim Ludwik Dorn, jeden z liderów PC.
- Dżentelmen, płaci, gdy wymaga tego sytuacja - Wanda Cymerman (SLD).
Jednak ma też wrogów. - Też studiowałem prawo i wiem, że należał do jakiejś komunistycznej organizacji. Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem go przy układaniu list PC. Taka zmiana, teraz jest antykomunizatorem! - mówi Stanisław Mazurkiewicz (AWS), radny Warszawy.
- Pamiętam go z prezydium sejmiku, jak dopraszał się o przyznanie służbowego telefonu komórkowego. To było żenujące - sejmik był biedną instytucją - wspomina Roman Czarnota-Bojarski (UW), radny Ochoty, w poprzedniej kadencji zasiadający z Karskim w prezydium sejmiku.
Na koniec nasz bohater zdradza trochę sekretów osobistych: ma dwa małe koty - białego i czarnego. Uwielbia golonkę, ale ostatnio woli cielęcą gicz.
Uprasza się o wklejanie linków wraz z opisem, czego link dotyczy lub ewentualnie KRÓTKIM cytatem z artykułu zamiast wklejania hektarów cudzych(!) tekstów, wijących się potem kilometrami na stronie.
Polityka w Warszawie, czyli władze lokalne i prezydentura Hanny Gronkiewicz - Waltz pod lupą.
Po wygranej Pani Prezydent w wyborach 2006 powstał blog HGW Watch, aby przyglądać się dokonaniom nowej władzy.
Blog o wydarzeniach opisywanych w mediach, którymi wydział prasowy Ratusza nie pochwali się w swoich oficjalnych komunikatach.
HGW o HGW Watch dla Super Expressu: Oczywiście analizujemy treści, które tam się pojawiają.
Jarosław Jóźwiak, wicedyrektor Gabinetu Prezydenta, dla Gazety Wyborczej: "Bloger jest na bieżąco nawet w najdrobniejszych sprawach dotyczących dzielnic."
26 komentarzy:
dlaczego "bufetowa"? prowadziła kiedyś jakiś bufet czy czemu? mógłby ktoś wyjaśnić
art. 240 § 1 Kodeksu karnego:
Kto, mając wiarygodną wiadomość o karalnym przygotowaniu albo usiłowaniu lub dokonaniu czynu zabronionego określonego w art. 118, 127, 128, 130, 134, 140, 148, 163, 166 lub 252, nie zawiadamia niezwłocznie organu powołanego do ścigania przestępstw, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
HGW popełniłaby przestępstwo, gdyby nie powiadomiła prokuratora o popełnieniu przez radną Dąbrowską następujących przestępstw:
1. udziału w czystce etnicznej (art. 118 kk),
2. działań przeciwko państwu polskiemu (art. 127 kk),
3. działań przeciwko organom państwa (art. 128 kk),
4. współpracy z obcym wywiadem (art. 130 kk),
5. zamachu na prezydenta (art. 134 kk),
6. działań przeciwko obronności (art. 140 kk),
7. morderstwa albo zabójstwa (art. 148 kk),
8. wywołania katastrofy na wielką skalę (art. 163 kk),
9. porwania statku lub samolotu (art. 166 kk),
10. wzięcia zakładnika (art. 252 kk).
Byłbym wdzięczny, drodzy Kaczyści, za wskazanie, które z powyższych przestępstw popełniła radna Dąbrowska. Bo takie przestępstwo radnej Dąbrowskiej jest conditio sine qua non przestępstwa HGW.
Ta akcja to już zwykła szopka. Mądrale, którzy zwołali konferencję prasową spowodowali, że cała historia z HGW wygląda teraz jak gierka na kruczki prawne, której celem jest odwołanie za wszelką cenę pani prezydent. Do dzisiaj sytuacja wyglądała mało obiecująco dla HGW, która zrobiła chyba wszystko, żeby utracić wiarygodność. Po dzisiejszej konfie zarzuty wobec HGW (wszystkie) wyglądają kompletnie niepoważnie.
Przedobrzyli chłopcy i zepsuli całą akcję, w której HGW sama się podłożyła.
Nadgorliwość zaprawdę gorsza jest od faszyzmu.
"art. 240 § 1 Kodeksu karnego"
A Bufet manipuluje po swojemu - witamy w blogu wiernych ucznów profesorów Kuleszy i Safjana. Albo tak rozgarnięty, jak Bufetowa.
Skąd, do licha, kodeks karny? Wystarczy przeczytać i zrozumieć (wiem, Bufetowi ciężko) notki prasowe z konferencji, aby dowiedzieć się, że chodzi o kpk.
A teraz zapraszam do lektury.
@mamablues
"Przedobrzyli chłopcy i zepsuli całą akcję, w której HGW sama się podłożyła."
Zgadzam się z wnioskami. Błąd polega na wprowadzaniu wątków pobocznych, które odsuwają na bok sprawę z oświadczeniami.
Ja uważam, że ważniejsza jest kwestia czy HGW skłamała mówiąc o miejscu prowadzenia działalności męża. Bo ma przełożenie na wiarygodność Pani Prezydent.
A już patrząc od strony PiSu najważniejszy jest wybór kandydata (lub kandydata na kandydata bo wybory nie są takie pewne), który będzie dzień w dzień recenzował działania HGW, nie da jej uciekać z małymi kłamstewkami i przedstawi program możliwy do realizacji.
Jastrzębie przedobrzyły tym razem.
Przestępstwa znajdują się w kk. Kpk reguluje procedurę ścigania i karania.
"Przestępstwa znajdują się w kk. Kpk reguluje procedurę ścigania i karania."
A jednak zamiast plecenia bzdur polecam lekturę kpk. Zajrzałe/aś tam w ogóle, czy tak sobie klepiesz w klawiaturę?
pretm,
dokładnie.
Przez takie odciąganie uwagi od prawdziwych problemów chłopaki naganiają HGW wyborców, którzy nie mają czasu na dokładne sprawdzanie, co jest w ustawach, za to widzą śmieszność takich akcji.
paweł,
pseudo "bufetowa" nadali HGW koledzy z partii.
To w takim razie poproszę o art. z kpk, na podstawie którego HGW miałaby odpowiadać za przestępstwo. Jesteście po lekturze, więc dla was to żaden problem right ?
Moim zdaniem popełniła przestępstwo kłamiąc w sprawie swojego męża i jego działalności. A kto wprowadza w błąd organy ścigania, ten będzie ścigany. Aż do bufetu włącznie :-) Oderwać HGW od koryta,
Na miejscu chłopców nie zabawiałbym się w ten sposób, bo od niepowiadomienia o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu (art. 304 par. 2 kpk) do popełnienia przestępstwa z art. 231 par. 1 droga bardzo daleka. Przede wszystkim muszą zacząć od udowodnienia, że na sesji rady popełniono przestępstwo.
Powinni pamiętać, że sami ryzykują popełnienie przestępstwa polegającego na zawiadomieniu organów ścigania o przestępstwie, któtero nie popełniono. Dodatkowo HGW za tego rodzaju zawiadomienia może ich potraktować z art. 212 par. 2 kk twierdząc, że chcieli ją poniżyć, zniesławić, umniejszyć zaufanie wyborców etc. Na koniec mogą jeszcze zostać pozwani.
W sumie może się okazać, że to zawiadamiający utracą mandaty przed końcem kadencji, bo skazanie za oba wymienione przestępstwa jest skazaniem za przestępstwo popełnione umyślnie, co prowadzi do wygaśnięcia mandatu.
A tu o naszych orłach (na kaczych łapach)...
SAMORZĄD
Radni PiS w dwóch obozach
Dwaj radni PiS po znajomości dostali pracę w urzędzie wojewódzkim skonfliktowanym z ratuszem. Opozycja i prawnicy grzmią, że to nieetyczne. - Mówienie o nieetyczności jest obraźliwe - twierdzą radni
W styczniu stanowiska doradców objęli dwaj wieloletni koledzy partyjni byłego już wojewody Wojciecha Dąbrowskiego: Maciej Maciejowski i Tomasz Zdzikot.
Ciepłe nominacje
Maciejowski dostał angaż u wojewody 18 stycznia. Pracuje w komórce pełniącej rolę gabinetu politycznego. - Zajmuję się strategią medialną wojewody - potwierdza. Ma umowę tylko na czas pełnienia funkcji przez Dąbrowskiego. Tak więc dymisja wojewody oznacza dla niego koniec pracy.
W podobnej sytuacji jest Tomasz Zdzikot, który umowę zawarł 25 stycznia. Został zatrudniony w zespole do"opracowania założeń do ustawy o obszarach metropolitalnych". - Przez te sześć dni zdążyłem przygotować tylko kilka dokumentów, które zostały wysłane do ministerstwa. Uczestniczyłem też w pracach grupy roboczej w MSWiA - precyzuje Zdzikot. Dodaje, że w zatrudnieniu u wojewody nie widzi "nic zdrożnego".
Zdaniem prof. Marka Chmaja z Uniwersytetu Warszawskiego przepisy prawne nie zabraniają łączenia mandatu radnego z pracą w administracji rządowej. - Jednak wobec ostrego konfliktu między ratuszem a wojewodą, taka sytuacja nie gwarantuje obiektywizmu w wykonywaniu przez nich mandatu - uważa profesor.
Opozycja wypowiada się ostrzej: - Jeśli samorządowcy wykorzystują drobny pretekst do walki z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz stając w ten sposób po stronie wojewody, to już mamy konflikt interesów -uważa Marcin Święcicki (LiD), radny sejmiku wojewódzkiego. Dodaje, że wszyscy radni powinni bronić autonomii samorządu. - A tym radnym bliżej do wojewody niż miasta -uważa.
Nepotyzm według PiS
Radny Zdzikot jest dumny z tego, że pracuje u wojewody.
- I chciałbym dalej się tym zajmować. Ale nie wiem, czy po jego dymisji będzie to możliwe - mówi.
Jego niepokój wydaje się nieuzasadniony. Następcą Dąbrowskiego na pewno zostanie ktoś z PiS, kto też będzie potrzebował doradców. - Znając politykę kadrową PiS, ten scenariusz jest prawdopodobny - mówi Julia Pitera, posłanka PO. - Nowy wojewoda może szukać doradców wśród znajomych z partii - przypuszcza.
Sami radni nie wykluczają, że zostaną w urzędzie.
Plaga urlopów
Obaj radni są krytykowani także z innego powodu. Zaraz po tym, jak dostali się do Rady Warszawy, przeszli na urlopy bezpłatne w ratuszu. Prawo na to pozwala, ale opozycja zarzuca im blokowanie etatów.
Bezpłatne urlopy są plagą ratusza. Ponad 130 urzędników z poprzedniej ekipy, odchodząc z urzędu miasta, zamroziło etaty. Poza tym 10 byłych burmistrzów i wiceburmistrzów też korzysta z takich urlopów.
- A urzędnikom, którzy wrócą i zostaną zwolnieni, będziemy musieli wypłacić około pół miliona złotych - mówi Hanna Gronkiewicz-Waltz.
W tej kwestii atakowani są zgodni: - Gdybyśmy nie wystąpili o urlop bezpłatny, to stracilibyśmy mandaty radnych, bo nie wolno ich łączyć z pracą w samorządzie.
JANINA BLIKOWSKA, ALEKSANDRA PAULSKA
Widzę, że kariera Maciejowskiego jest iście napoleońska... Do tego politolog po UKSWordzie...
"Ma 29 lat. Jest absolwentem politologii na UKSW, pracował jako dziennikarz. Do PiS wstąpił w 2001 roku Już rok później zaczął karierę w samorządzie. Najpierw został podinspektorem w urzędzie na Pradze-Południe, a później zajmował się PR w MPO. W ubiegłym roku awansował na wiceburmistrza Włoch i został rzecznikiem stołecznego PiS. Jest też jednym z pomysłodawców utworzenia Instytutu Kresowego."
Z tym Instytutem Kresowym to pomysł prawdziwie odlotowy. Może by tak karabelą radnego dla poprawy "stanu oleum w głowie"?
I jeszcze jedna rzecz... Coś się kupy nie trzyma. Jeżeli ich zdaniem HGW nie jest prezydentem od 27.12, to dlaczego składają zawidomienie. Skoro 10.1 nie była prezydentem, to nie była również funkcjonariuszem a w związku z tym nie jest objęta zakresem 231 kk
"uważa Marcin Święcicki (LiD)"
To ten Święcicki od "układu warszawskiego", ten co to "za mną stoją kompetencje i Marek Borowski"? A kogo obchodzi co taki ktoś uważa? Lepiej niech uważa czy policja nie zajeżdża pod jego dom, bo może się przywitać z dawnym kolegą Bujalskim, znanym teraz jako B.
Święcicki to lepiej, żeby się nie wypowiadał ale chciałbym zwrócić uwagę, że Bujalski PC zakładał a Kaczor nadal o nim mówi per "Bujałka" (i to z sympatią). Zresztą Bujałka w czasach Kaczora i nastepców do ratusza jak do swojego wchodził
Ale jeśli jestem na bieżąco, to "Bujałka" przebywa teraz tam, gdzie jest właściwe miejsce takich "bujałek", czyli w pierdlu. I czy nie trafił tam przypadkiem za czasów jak to określasz "Kaczora i następców"?
Tak ale:
primo, prokuratura jest niezawisła (przynajmniej powinna) a nie zależna od woli Kaczora (śledztwo toczy się od dawna) a przypominam, że również za czasów czerownych Pęczak i Jagiełło poszli siedzieć)
secundo, o tymczasowym areszcie orzekają sądy
tertio, za czasów Kaczora i nastepców Bujałka i chłopaki dostali: 1) zmianę przebiegu linii metra (osiedle Olimpia), 2) 10 mln zł z kasy miasta na Miss Polonia oraz dodatkowe pieniadze ze Skarbu Państwa (partnerem Bujałki był nijaki Wojciech Ł.) polecam artykuł na temat Miss Polonii zamieszczony na tym forum.
"primo, prokuratura jest niezawisła (przynajmniej powinna) a nie zależna od woli Kaczora (śledztwo toczy się od dawna)"
Jasne, tylko czemu ta "niezawisła" prokuratura dopiero od niedawna ma pełne ręce roboty?
I dokładnie od jak dawna toczy się śledztwo w sprawie "układu warszawskiego", którego przecież "nie ma"?
Czy ktoś powiedział, że układu warszawskiego nie było?!! Czy każdy kto ma uwagi do ekipy Jaśnie Oświeconego musi być fanem układu.
Śledztwo w sprawie "układu" toczy się co najmniej od 2003 r. Nie jestem pewien. Tyszkiewicz, który zasypał B i Ł został wsadzony jeszcze w 2004 roku.
PS Tak na marginesie, to kto był w koalicji z "układem warszawskim"? Kto dostał akbolutorium bo "układ warszawski" poparł? A kto wygadywał bzdury, że się układowicze zmienili, bo (cyt.) "Ojciec Święty umarł"?! Służę wywiadem
Rozmowa z prezydentem Warszawy
Czy Kaczyński paktuje z politykami podejrzanymi o korupcję?
[podpis] ROZMAWIAŁ JAN FUSIECKI
Gazeta Wyborcza nr 97, wydanie waw z dnia 27/04/2005 TEMATY DNIA, str. 2
Jan Fusiecki: LPR i SLD oskarżają Pana o zawiązywanie sojuszu z "układem mostowym". Grupie radnych, która ma poprzeć Pana w jutrzejszym głosowaniu nad absolutorium, przewodzi Małgorzata Ławniczak-Hertel, jedna z głównych bohaterek tzw. afery mostowej, która polegała na wykorzystywaniu towarzyskich i rodzinnych powiązań z samorządową elitą PO i UW do zdobywania lukratywnych zleceń od stołecznego samorządu.
Lech Kaczyński: To absurdalne oskarżenia. Układ mostowy był symbolem korupcji w Warszawie. Niczego takiego teraz nie ma.
Ale w świat poszła wieść, że Lech Kaczyński - twardo tępiący korupcję - dogaduje się z grupą radnych o kontrowersyjnej postawie moralnej.
- Nie idziemy wobec tej grupy na jakiekolwiek ustępstwa. Nie spełniamy żadnych postulatów, które mają związek z jakąkolwiek korupcją.
Każde porozumienie polityczne ma cenę. Dziś mówi się, że grupa radnych skupionych wokół Małgorzaty Ławniczak-Hertel może dostać stanowiska w urzędzie Mokotowa. Mówi się też, że jej mąż Jerzy Hertel, poseł PO i szef stowarzyszenia mającego korty na Legii, dostanie od miasta przedłużenie dzierżawy.
- To kompletne bzdury! Niczego im nie obiecywaliśmy. Oświadczam uroczyście. Niektórym lokalnym politykom nie mieści się w głowie, że nie myślimy takimi kategoriami. Miałem nadzieję, że udowodniliśmy to naszymi rządami w stolicy. Nie miałem zielonego pojęcia, że poseł Hertel jest prezesem jakiegoś stowarzyszenia dzierżawiącego od miasta grunt. Nie ma mowy o żadnej koalicji z grupą radnej Ławniczak w tym sensie, że obiecujemy jej stanowiska, np. szefa rady. W skład grupy, o której pan mówi, wchodzą radni o różnej przeszłości. Teraz zachowują się racjonalnie.
Jednak sojusz z tą grupą, zwaną złośliwie klubem czystych rąk, może zniszczyć tworzony przez Pana wizerunek uczciwego ratusza.
- Żadnego sojuszu nie ma. Po prostu niecały miesiąc po śmierci Ojca Świętego wielu ludziom puściły hamulce. Zwłaszcza tym, którzy często powołują się na wiarę katolicką. I to jest przerażające. Mówienie o moim pakcie z układem mostowym to absolutna bzdura.
Warto rozmawiać z samorządowcami, za którymi ciągnie się odium "układu warszawskiego"?
- Czy miałem do nich pójść i powiedzieć, żeby głosowali przeciwko mnie? Jeśli miałbym tak wysokie wymagania, o jakich pan mówi, nie mógłbym rozmawiać z nikim w Radzie Warszawy. Z SLD moja partia nie układa się z zasady. LPR była nielojalnym koalicjantem i nagle się wycofała. PO jest w Warszawie podzielona i dostała polecenie z góry, by być "przeciw". Myślę, że ostatnie ataki wywołały pomyślne dla mnie sondaże.
Prezydent wybrany bezpośrednio ma silną władzę. Nie musi tak bardzo liczyć się z Radą, bo wybrali go mieszkańcy, a nie radni.
- Ale jak rządzić bez poparcia w Radzie? Dotąd Rada Warszawy podjęła ok. tysiąca uchwał. Mam liczne zastrzeżenia do wielu radnych, ale taką Radę wybrali warszawiacy.
ROZMAWIAŁ JAN FUSIECKI
włóż do teczki wersja do druku
Atak z unikiem
[podpis] IWONA SZPALA, JAN FUSIECKI, PAW
Gazeta Stołeczna nr 96, wydanie waw z dnia 26/04/2005 JEDYNKA, str. 1
Rewolucja polityczna w Warszawie. LPR zerwała koalicję z PiS. PO przeszła do ostrej opozycji wobec Lecha Kaczyńskiego, za co burmistrzowie dzielnic z rekomendacji Platformy zapłacą utratą stanowisk. Prezydent Warszawy buduje większość z Małgorzatą Ławniczak-Hertel, jedną z bohaterek tzw. afery mostowej
Wczoraj radni mieli głosować nad absolutorium dla Lecha Kaczyńskiego. Czyli ocenić, jak ekipa PiS gospodarowała publicznym groszem w 2004 r.
Hanna Gronkiewicz-Waltz, komisaryczny szef warszawskiej PO, ostro zaatakowała Lecha Kaczyńskiego. Zarzuciła mu, że pod jego rządami poziom inwestycji w stolicy spadł o połowę w porównaniu z czasami, gdy miastem rządziła koalicja SLD-PO. W jej opinii stolica traci w międzynarodowych rankingach, rośnie bezrobocie. Radni PO dostali rozkaz wetowania absolutorium. Zaś burmistrzowie dzielnic, których Platforma ma kilku, zostali poinformowani, że rządzą "odtąd na własną odpowiedzialność". - Muszą się liczyć z tym, że jeśli zostaną na stanowiskach, w przyszłości rekomendacji nie dostaną - mówi szefowa warszawskiej PO.
- Hanna Gronkiewicz-Waltz, która ma robić porządek w warszawskiej PO, atakuje mnie kłamliwymi zarzutami. Jak można twierdzić, że Warszawa spadła w rankingach, skoro jest dokładnie na odwrót? Albo że administracja stała się bardziej kosztowna, skoro od czasów poprzedniej koalicji wydatki spadły - komentuje zarzuty PO Lech Kaczyński.
Czyste ręce
Podczas sesji radni wyraźnie podekscytowani obecnością telewizyjnych kamer prześcigali się w krytyce ekipy Lecha Kaczyńskiego. W kuluarach odbywało się liczenie głosów poparcia dla prezydenta Warszawy. Sześć głosów zapewnili mu radni skupieni wokół Małgorzaty Ławniczak-Hertel wyrzuconej z PO za tzw. aferę mostową (polegała ona na wykorzystywaniu rodzinnych i towarzyskich powiązań z elitą warszawskiej Platformy do zdobywania lukratywnych zleceń na nadzór budowy tras Siekierkowskiej i Świętokrzyskiej). Ale potrzebny był jeszcze jeden głos. Mimo starań PiS nikogo nie znalazł.
W trakcie debaty budżetowe słupki zeszły na dalszy plan. Głównym bohaterem stał się Lech Kaczyński. To, co PiS sprzedawał jako sukces (twierdził, że w zeszłym roku do kasy miasta wpłynęło 99 proc. zaplanowanych pieniędzy), dla jego krytyków stało się pasmem nieustających klęsk i nieudolności. SLD kpił z nowego sojusznika Lecha Kaczyńskiego - ludzi skupionych wokół Małgorzaty Ławniczak. Sojusz dał im złośliwą nazwę "klub czystych rąk".
Do zdecydowanych krytyków Lecha Kaczyńskiego dołączył dotychczasowy partner koalicyjny PiS w stolicy - klub LPR. Jeden z jej liderów Antoni Gut oświadczył, że wyczerpał się kredyt, którego Kaczyńskiemu udzieliły "Liga oraz środowiska ją popierające". - Teraz przyszedł czas ocen - zapowiedział złowrogo. Jak się okazuje, źle było ze wszystkim. Łącznie z niejasnymi okolicznościami wycinki dębów w Wesołej. - Tak dalej być nie może. Dajemy tu czytelny sygnał, by zawrócił pan z tej drogi. Robimy to z troski - wyjaśniał Gut powody weta.
Czysty śmiech
Skutki tej wolty mogą być dla LPR dotkliwie. Stanowisko szefa Rady Warszawy straci najpewniej Jan Maria Jackowski, lider stołecznej Ligi. Rok temu został wybrany dzięki głosom najliczniejszego klubu PiS.
- Rozumiem, że jest to nowy sposób zawiadamiania o zerwaniu koalicji. Jeśli LPR tak się zachowuje, nie pozostaniemy dłużni - zapowiedział Andrzej Urbański, wiceprezydent Warszawy. - To, z czym mamy do czynienia na tej sali, nie ma nic wspólnego z absolutorium. Jeśli państwo chcecie debaty o Lechu Kaczyńskim, to jesteśmy do niej gotowi - podkreślał podczas sesji.
Prezydent pytany o polityczne konsekwencje wczorajszych ataków mówił, że rzecz traktuje w kategoriach przedwyborczej rozgrywki. Nie wykluczył stałej współpracy z radnymi, którym przewodzi Małgorzata Ławniczak-Hertel. Złośliwą nazwę klubu, którą ukuł SLD, nazwał "bezczelnością". - Ci od czystych rąk siedzą w Strasburgu [prezydent miał na myśli byłego lidera mazowieckiej PO Pawła Piskorskiego, dziś eurodeputowanego - red.]. Czynienie z pani Małgorzaty głównej rozgrywającej tzw. układu warszawskiego to czysty śmiech.
Niepewny głosów PiS wczorajszą sesję przerwał do czwartku. Jeśli radni nie dadzą Lechowi Kaczyńskiemu absolutorium, mogą w dalszej kolejności przegłosować wniosek o rozpisanie referendum w sprawie jego odwołania.
IWONA SZPALA, JAN FUSIECKI
A tutaj o pośle Karskim, który z tymi z "układu nie miał nic wspólnego"...
DEMBUD I PRZYJACIELE
[podpis] IWONA SZPALA, AGNIESZKA ZIELIŃSKA, JAN FUSIECKI
Gazeta Wyborcza nr 260, wydanie waw z dnia 07/11/2001 REPORTAŻ, str. 14
Dembud to spółdzielnia wyjątkowa: prezes jest radnym w warszawskiej gminie Centrum, w której inwestuje. Spółdzielnia wygrywa przetargi na grunty, choć nie zawsze płaci najwięcej. Po umiarkowanych cenach sprzedaje wytworne mieszkania. Dembud upodobali sobie znani politycy, popularni aktorzy, wysocy urzędnicy
Urzędnicy są wobec niej wyjątkowo wyrozumiali, godzą się na wszystkie prośby spółdzielni, np. zmianę przeznaczenia budynku, zwiększenie liczby kondygnacji, zabudowę terenów zielonych. Ci liberalni urzędnicy to w dużej mierze spółdzielcy Dembudu. Mając wśród swoich członków kwiat warszawskiego samorządu z prezydentem Warszawy włącznie, Dembud stał się symbolem firmy, która odnosi sukcesy metodami przez wielu uznanymi za kontrowersyjne.
Mam 63 znanych polityków
Prezes Dembudu Witold Romanowski to były zapaśnik, dziś kibic sportowy i przedsiębiorca. Chwali się: - Jesteśmy najpotężniejszą spółdzielnią warszawską. Wybudowaliśmy mieszkania dla około sześciu tysięcy ludzi w siedem lat. Mam u siebie 63 znanych polityków, czyli dokładnie tylu, ile dni trwało Powstanie Warszawskie.
Prezes Romanowski wspomina telefon od dziennikarza znanego tygodnika, który za udostępnienie listy członków spółdzielni proponował pieniądze. Romanowski odmówił.
- Wszyscy myślą pewnie, że Romanowski chodził za politykami i aktorami i prosił, żeby u niego zamieszkali, ale ja nigdy za nikim nie biegałem - mówi prezes Dembudu. - Politycy sami do nas przychodzili: "Słuchaj, potrzebuję mieszkania dla dziecka, dla znajomego itd.". A my im pomagaliśmy i nie widzę w tym nic złego. Znani ludzie lubią po prostu mieszkać w znanym towarzystwie. Gdy na przykład zamieszkał u nas Piotrek Fronczewski, zaraz pojawiło się sporo znanych aktorów. Ania Romantowska z mężem Jackiem Bromskim, Kolberger, Zającówna. Nawet Gołota ma u nas mieszkanie!
W domach Dembudu zamieszkali też ludzie związani z "Pruszkowem". Romanowski: - Nie mam możliwości sprawdzić, kto u mnie kupuje mieszkanie. Na przykład "Masę" [jeden z bossów gangu pruszkowskiego, dziś świadek koronny - red.] poznałem dopiero ze zdjęcia w gazecie... Oni podkupywali mieszkania. Nie znałem ich. Dopiero potem się okazało, ludzie zaczęli mi mówić. "Pershing" [nieżyjący już szef gangu pruszkowskiego - red.] wynajmował u nas. Dotąd stoi po nim wolne mieszkanie, stoi toyota. Był "Belfegor" [zatrzymany w sierpniu przez UOP członek gangu zajmującego się handlem kokainą - red.], ale go wsadzono. "Słowik" też u nas był. Ale wynajmuje. Z rodziny D. [domniemani przywódcy gangu pruszkowskiego - red.] mieszkało trzech czy czterech. Młody D. z prezydentem Piskorskim mieszkał drzwi w drzwi. Paweł musiał się stąd wyprowadzić! - mówi Witold Romanowski.
Romanowski jest na "ty" z najważniejszymi osobami w mieście: - Paweł Piskorski był członkiem-założycielem naszej spółdzielni, znamy się od lat. Razem działaliśmy w Kongresie Liberalno-Demokratycznym. To przy mnie Paweł stawiał pierwsze kroki na giełdzie.
Prezydent Warszawy odwzajemnia się Romanowskiemu superlatywami. - Dembud jest jedną z najlepszych spółdzielni w Warszawie - mówił "Gazecie". - To uczciwa i dobra firma - nie ma cienia wątpliwości. Wygrywa przetargi w gminie Centrum tylko dlatego, że daje najlepszą cenę albo najlepszą ofertę. A w kilku wypadkach przegrała.
Romanowski wiele lat działał w gminnej komisji inżynierii komunalnej i gospodarki miejskiej oraz w komisji rewizyjnej dzielnicy Wola. Jako radny powinien reprezentować interesy mieszkańców, jako prezes spółdzielni - spółdzielców.
Zdaniem działaczy antykorupcyjnej organizacji Transparency International łączenie działalności inwestycyjnej z wykonywaniem mandatu społecznego na tym samym terenie to klasyczny konflikt interesów. Prezes Dembudu nie widzi w tym nic nagannego. Mówi, że działa na dwóch polach, bo chce coś po sobie zostawić. Poza tym sponsoruje wydawnictwa, wspomaga biednych.
Zapewnia też, że jego spółdzielcy kupili mieszkanie uczciwie. Skądinąd zapłacili niewiele, np. metr kwadratowy mieszkania w tzw. osiedlu prezydenckim (przy ul. Słomińskiego) kosztował ok. 3 tys. zł, czyli - mimo dobrej lokalizacji i wysokiego standardu - znacznie mniej od średniej ceny mieszkań w tym rejonie.
- Dwa, trzy lata temu za mieszkanie w tym rejonie i w domu o takim standardzie można było uzyskać 5 tys. zł za m kw. - mówi Bohdan Grochowski, specjalista ds. obrotu nieruchomościami z firmy Viterra Baupartner.
- Na tym polega fenomen naszej spółdzielni, że budujemy tanio i dobrze. Aby sprzedać mieszkanie, nie musimy dawać ogłoszeń w prasie, rozchodzą się jak świeże bułeczki - mówi Romanowski.
Znajomi polecają znajomym, czasem mieszkania kupują zupełnie przypadkowe osoby. Zdaniem jego przeciwników Dembud buduje tanio, bo dzięki dobrym stosunkom z urzędnikami tanio uzyskuje grunty, a budując, cieszy się wyjątkową przychylnością urzędów. Mechanizm jest taki: osoby wpływowe kupują mieszkania po atrakcyjnej cenie, np. wspomniane 3 tys. zł za metr w apartamentowcu. Aktor, polityk czy urzędnik nie musi tam zamieszkać. Może mieszkanie wynająć lub sprzedać z zyskiem po cenie wolnorynkowej na rynku wtórnym. Tak powstaje rzesza sympatyków spółdzielni, którzy wiele mogą.
Oficerowie lokatorzy
Prezydent Piskorski ma w Dembudzie dwa mieszkania (ponad 100 i 200 m kw. z ogromnym tarasem). Na tym samym osiedlu mieszka wiceprezydent Warszawy Wojciech Kozak. Wśród spółdzielców Dembudu jest Jerzy Hertel z zarządu gminy Centrum, obecnie poseł PO, oraz Łukasz Abgarowicz, do ostatnich wyborów radny gminy Centrum, dziś płocki poseł PO. W radzie nadzorczej spółdzielni odnajdujemy zaś Pawła Bujalskiego, byłego zastępcę prezydenta w gminie Centrum, dziś dyrektora Pałacu Kultury i Nauki.
- Ola Piskorska [żona prezydenta Warszawy i warszawska radna - red.] też wzięła olbrzymi kredyt i buduje u nas mieszkanie. Nad Pawłem Piskorskim mieszka Artur Jarczyński [radny, zamożny restaurator - red.] - mówi Witold Romanowski.
Kozak, Hertel, Bujalski i Abgarowicz to najbliżsi współpracownicy Piskorskiego, tzw. oficerowie prezydenta, stanowią trzon jego politycznej drużyny w Warszawie. To oni - początkowo jako politycy Unii Wolności, a obecnie Platformy Obywatelskiej - współrządzili Warszawą od 1994 r. Ze względu na wysoką pozycję w lokalnych strukturach władzy zajmowali najatrakcyjniejsze stanowiska w warszawskim samorządzie. Po powstaniu PO zdominowali warszawską Platformę.
Bujalski - jeden z najbliższych przyjaciół prezesa Romanowskiego, szara eminencja Dembudu - wywodzi się z podziemnych struktur wolskiej "Solidarności". W latach 90. jego nazwisko pojawia się obok Macieja Zalewskiego, Andrzeja Urbańskiego i kontrolowanej przez Porozumienie Centrum spółki Telegraf, do której firmy m.in. państwowe wpompowały kilka milionów dolarów. We wczesnych latach 90. Bujalski był jednym z założycieli fundacji Wola, która Telegraf finansowała. Datki na fundację wpłacali m.in. ludzie starający się o dzierżawę od gminy lokali użytkowych.
Bujalski był pierwszym burmistrzem Woli. Jego samorządową karierę przerwał na krótko incydent - po pijanemu rozbił służbowego poloneza i musiał odejść ze stanowiska. Jednak w 1991 r. został prezesem Wolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Gmina miała w niej udziały i wpływ na obsadzanie stanowisk.
W kierowaniu Izbą pomagali Bujalskiemu m.in. Romanowski i Elżbieta Solarska, także działaczka spółdzielcza z Dembudu, która potem wejdzie do władz dzielnicy Śródmieście (wtedy prowadziła hurtownię materiałów biurowych). Biznesmeni-udziałowcy Izby tworzą zamknięty krąg - relaksują się w luksusowym klubie odnowy biologicznej, integrują się na wernisażach i wycieczkach organizowanych przez własne biuro podróży.
W 1993 r. Bujalski kandyduje na posła. Przegrywa, podobnie jak inni politycy Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Przed wyborami samorządowymi w 1994 r. prezes Bujalski i jego koledzy planują więc utworzenie silnego lobby gospodarczego w samorządzie. - Pod przewodnictwem Pawła Bujalskiego Izba zaczynała się upolityczniać - wspomina Marek Andruk.
Z wolską Izbą warszawscy politycy kojarzą Pawła Piskorskiego, prezydenta Warszawy. - W lokalu Izby przy ul. Ogrodowej siedzibę miała Fundacja im. Gabriela Narutowicza, założona przez KLD. Prezesował jej Paweł Piskorski - wspomina Grzegorz Zawistowski, dawny działacz UW, dziś radny prawicowej Zgody Warszawskiej.
Wejście do samorządu
Witold Romanowski też próbował kariery poselskiej. W 1991 r. wystartował z list KLD razem m.in. z Piskorskim i Włodzimierzem Retelskim, obecnym szefem Rady Warszawy. Mandat zdobył tylko Piskorski - dostał kilkaset głosów, ale wszedł do Sejmu dzięki dobremu wynikowi lidera liberałów Jana Krzysztofa Bieleckiego, który 115 tysiącami głosów w Warszawie "pociągnął" listę.
W 1994 r. Romanowski wystartował - tym razem z powodzeniem - w wyborach samorządowych w milionowej gminie Centrum, w której lokował inwestycje. Obok niego na wysokich, "biorących" miejscach listy wyborczej Unii Wolności (po fuzji KLD i Unii Demokratycznej) znalazły się osoby mające mieszkania w Dembudzie, w tym Bogdan Tyszkiewicz i Elżbieta Solarska. Za samorządową kampanię UW odpowiadał Bujalski. Jego partyjnym szefem był Piskorski, który zdobył mandat radnego Warszawy. Po wyborach Bujalski został zastępcą prezydenta Warszawy Marcina Święcickiego.
Tyszkiewicz zaczynał jako ajent sklepu z upominkami, potem z ramienia komitetów obywatelskich odpowiadał za prywatyzację śródmiejskich ajencji i komisów. Działał w ROAD, BBWR, UW. Współfinansował ostatnią kampanię samorządową AWS. Dziś jest zamożnym kupcem i tego nie ukrywa. Jako wieloletni szef Polskiego Związku Hokeja na Lodzie (w jego zarządzie byli też Bujalski i Hertel) próbuje zorganizować warszawską drużynę hokejową. Za dobrą grę potrafił zafundować całej drużynie kolację w jednej z najdroższych restauracji w Warszawie. W wywiadzie dla "Gazety" tak opowiadał o swoim samorządowym debiucie: "Miałem być przewodniczącym komisji gospodarki. Poszedłem do Pawła Piskorskiego i powiedziałem mu, że chcę zostać przewodniczącym rady. >>Zgadzam się, ale powinieneś zapisać się do Unii Wolności, inaczej nie wypada<<. Więc się zapisałem".
Elżbieta Solarska z rekomendacji Unii dostała fotel wicedyrektora Śródmieścia. Dwa lata temu stała się bohaterką afery mieszkaniowej (wykorzystując stanowisko w urzędzie Śródmieścia, załatwiła sobie na preferencyjnych zasadach wykup mieszkania komunalnego).
- Grupa wywodząca się z kręgów biznesowych, która potem zasiliła Unię Wolności, w politycznych negocjacjach niezmiennie żądała kontroli nad dwiema dziedzinami - inwestycji i obrotu nieruchomościami. Od 1994 r. udaje się im utrzymać te wpływy - komentuje Karol Karski (AWSP), wieloletni radny Centrum.
Romanowski jako radny zasiadł w komisji zajmującej się planowaniem przestrzennym w gminie Centrum. Jego spółdzielnia miała już wtedy markę dzięki inwestycjom przy Żelaznej i Łuckiej. Później następuje prawdziwy rozkwit: powstają apartamentowce na Sadach Żoliborskich, w al. Jana Pawła II, Słomińskiego, biurowiec przy Okrzei.
Dembud oferował niespotykane w pierwszej połowie lat 90. luksusy: ujęcie wody oligoceńskiej w budynku, klimatyzowane windy, podziemne parkingi, basen, podłączenie do sieci internetowej, ochronę. U prezesa można było kupić 50 m kw., ale i 380 m kw. Spółdzielca sam decydował o ustawieniu ścianek działowych. Kolejne kamienie węgielne pod apartamentowce wkopują: prezydent Warszawy Marcin Święcicki, jego zastępca i działacz Dembudu Paweł Bujalski (obaj UW), dyrektor dzielnicy Śródmieście Marek Rasiński (SLD).
Zdobycie mieszkania w Dembudzie staje się poszukiwaną lokatą. - Panuje taka opinia: w Dembudzie albo mieli, albo mają mieszkania wszyscy najwyżej notowani samorządowcy - mówi wolski radny Albert Kłóskiewicz.
Żelazna: dla "zamrażarki"
Jedną z pierwszych inwestycji Dembudu był dom mieszkalny o podwyższonym standardzie przy ul. Żelaznej. Prezes wspomina, że działkę dostał dzięki tzw. ustawie Glapińskiego (pozwalała gminom oddawać bezprzetargowo grunt po warunkiem przyjęcia do spółdzielni ludzi z tzw. zamrażarki, czyli oczekujących wiele lat na mieszkania). Na postawie ustawy Glapińskiego Dembud dostał również grunt przy Łuckiej i Jana Pawła II.
W dokumentach nie ma śladu świadczącego o zarezerwowaniu mieszkań w Dembudzie dla ludzi z "zamrażarki".
- Ludzi z książeczkami mamy ponad 60 proc. Przyjmowaliśmy ich bezpośrednio - mówi prezes Romanowski.
- Jak to możliwe? Po przekazaniu mieszkań ludziom z "zamrażarki" powinien być ślad w postaci porozumienia zawartego między gminą a spółdzielnią [pełen wykaz takich porozumień ma wydział mieszkalnictwa przy Mazowieckim Urzędzie Wojewódzkim - red.]. Takich spraw nie załatwia się przecież tylko na telefon - mówi Joanna Saneta, kierownik wojewódzkiego wydziału mieszkalnictwa.
Łucka: legalna samowolka
Inwestycja Dembudu przy ul. Łuckiej pokazuje, że w ciągu jednego dnia od złożenia wniosku można dostać zgodę na budowę... fundamentów, mimo że nie zezwala na to żaden paragraf prawa budowlanego. I że można rozpocząć budowę przed otrzymaniem pozwolenia na budowę.
Działkę na Łuckiej - 8 tys. m kw. - Dembud dostał w 1994 r. również na mocy tzw. ustawy Glapińskiego. Zarząd dzielnicy oddał spółdzielni Romanowskiego działkę bez przetargu - po cenie ustalonej przez biegłego na ponad 16 mld starych złotych.
Akurat wtedy niektórzy członkowie zarządu (Lech Szyngwelski, Marek Ćwierzyński, również spółdzielcy Dembudu) szykowali się - podobnie jak prezes Dembudu - do startu w wyborach samorządowych.
Dembud wystąpił o oficjalne wydanie zezwolenia na budowę 16 marca 1995 r., ale prace budowlane prowadził już od kilku miesięcy.
- Urząd warszawskiej dzielnicy Wola powinien w tym momencie wydać nakaz wstrzymania prac budowlanych i rozbiórki samowolnie wznoszonego obiektu - twierdzi były pracownik urzędu. Dodaje, że Dembud nie dołączył do wniosku wymaganej dokumentacji. Zamiast projektu architektoniczno-budowlanego przekazał gminie tylko niekompletną dokumentację projektową, kilka rysunków i szkiców reklamowych - jak te, które inwestor pokazuje zwykle klientom. Nie było części rzutów poszczególnych kondygnacji ani rysunków elewacji.
Dembud przekroczył też granice działki: miejsca parkingowe znalazły się na terenie sąsiadów, a część budynków została "nadwieszona" nad przyległymi działkami.
Wolski urząd nie wstrzymał budowy ani nie nakazał rozbiórki. Oficjalnie (22 marca 1995 r.) poinformował o brakach w dokumentacji. Dembud jeszcze tego samego dnia wystąpił o pozwolenie na budowę fundamentów, dołączając ich projekt techniczny. - Taki projekt sporządza się zwykle dla wykonawców prac budowlanych i dostarcza im na budowę, a nie organowi nadzoru budowlanego - twierdzi nasz anonimowy informator.
24 marca urząd warszawskiej Woli zatwierdził projekt całej inwestycji i wydał pozwolenie na budowę fundamentów. Tymczasem prawo budowlane stanowi, że pozwolenie na budowę można wydać jedynie "dla całego zamierzenia budowlanego mogącego samodzielnie funkcjonować" (art. 33 ust. 1). Trudno uznać, by to kryterium spełniały fundamenty.
Miesiąc później prezes Romanowski wystąpił do urzędu z kolejnym wnioskiem - o zgodę na "etapowe wydawanie pozwolenia na budowę". Do wniosku dołączył harmonogram przekazywania dokumentacji architektoniczno-budowlanej budynków przy Łuckiej. Przekazanie pełnej dokumentacji umożliwiającej zatwierdzenie inwestycji miało nastąpić dopiero 15 maja 1995 r.
- W tym momencie należałoby zapytać, co w takim razie zatwierdził urząd 24 marca. Odpowiedź nasuwa się jedna - kiedy urząd zatwierdzał projekt całej inwestycji, takiego projektu po prostu nie było, bo zgodnie z harmonogramem miał być dostarczony dopiero 15 maja - mówi nasz informator.
Jego zdaniem prawo budowlane nie dopuszcza pozwoleń etapowych. Stwierdził to także ówczesny główny inspektor nadzoru budowlanego minister Andrzej Dobrucki w piśmie z 2 czerwca 1995 r. do urzędu Wola.
Faktycznie pozwolenie na budowę Dembud otrzymał dopiero 24 lipca 1995 r. Taka data widnieje też na dokumencie, jaki otrzymaliśmy od prezesa Romanowskiego. Dziś jednak Romanowski podaje inną wersję: - Mogę tylko powiedzieć, że gdybym nie miał prawomocnego pozwolenia na budowę, nie mógłbym jej kontynuować. Pracuje ze mną zespół specjalistów, architektów, a oni znają prawo budowlane, nie mogliby postąpić niezgodnie z nim.
Domy przy Łuckiej stoją. Dziś urzędnicy nie mają ochoty wracać do sprawy. - Nie mogę się w chwili obecnej ustosunkować do tych dokumentów - mówi Krzysztof Żerosławski, naczelnik wydziału architektury na Woli. - Musieliby je przestudiować nasi prawnicy.
ISady Żoliborskie: wiceprezydent dzwoni
Po wybudowaniu kompleksu domów przy ul. Łuckiej oczy szefów Dembudu zwracają się ku warszawskiemu Żoliborzowi, jednej z najbardziej eleganckich dzielnic Warszawy. Spółdzielnia chce zbudować nowe domy na Sadach Żoliborskich, osiedlu cieszącym się opinią jednego z najładniejszych w mieście. Uzyskanie gruntu na tym terenie graniczy z cudem.
Dembudowi się to udaje. W październiku 1996 r. Dembud staje do przetargu na działkę o powierzchni 7 tys. m kw. Jest jednak warunek - 60 proc. działki nie nadaje się do zabudowy, ponieważ plan zagospodarowania miasta zarezerwował tu tereny zielone.
Mówi radny Karol Karski: - Byłem wtedy przewodniczącym komisji przetargowej i członkiem zarządu dzielnicy Żoliborz. Zadzwonił do mnie Paweł Bujalski, ówczesny zastępca prezydenta w gminie Centrum, i próbował wpłynąć na decyzję w sprawie rozstrzygnięcia. Usiłował przekonać mnie, że najlepsza jest oferta Dembudu. Powiedział, że jego żona, czy była żona, jest projektantem tej inwestycji.
Karski twierdzi, że kategorycznie odmówił zastępcy prezydenta. - W ciągu miesiąca zostałem odwołany z władz Żoliborza. Nie wiem, czy dawać temu wiarę, ale wśród przyczyn nieoficjalnie wymieniano też sprawę Dembudu. Kolejne posiedzenie komisji przetargowej odbyło się beze mnie.
Na jej czele stanął Jerzy Guz, również zastępca prezydenta w gminie Centrum i wieloletni urzędnik tej gminy, partyjny kolega Romanowskiego i bliski współpracownik Piskorskiego. Komisja wyeliminowała wszystkie oferty prócz dwóch, w tym Dembudu. Potem zaaranżowano ustną dogrywkę. Wygrał Dembud.
Ostatnio przez przypadek okazało się, że Dembud postawił budynek większy od zapowiadanego w trakcie procedury przetargowej. Na dodatek zabudował tereny zielone chronione planem zagospodarowania przestrzennego miasta. I to nie wzbudziło protestów urzędu. Kolejny warszawski urząd - tym razem na Żoliborzu - wydał zgodę na zabudowę chronionych prawem terenów zielonych.
Gdy sprawa wyszła na jaw, urzędnicy zastanawiają się nad unieważnieniem zgody na budowę, ale budynki Dembudu na Sadach już stoją i nikt nie wierzy w skuteczność takich działań.
Jak udało nam się ustalić, korzystne dla Dembudu dokumenty podpisywali pracownicy wydziału architektury żoliborskiego urzędu, w czasach gdy wydziałowi szefował Dariusz Jusiak (dziś na emeryturze), zaś sprawy architektury kontrolował Piotr Wachowiak, wówczas unijny zastępca dyrektora warszawskiego Żoliborza, współpracownik Jerzego Guza w gminie Centrum (dziś Piotr Wachowiak nie pracuje już w samorządzie).
Dziś prezes Romanowski narzeka, że inwestycja na Sadach Żoliborskich była bardzo kosztowna.
Grzybowska: koncepcja i wiarygodność
Przy budowie apartamentowca przy zbiegu Grzybowskiej i Granicznej Dembud pokazał, że potrafi wygrać przetarg nawet wówczas, gdy daje jedną z najniższych cen. O działkę 3,5 tys. m kw. starało się osiem firm. Aż pięć dawało cenę ponad 30 mln zł. Dembud proponuje 24,5 mln zł i wygrywa. Cena bowiem nie odgrywa decydującej roli, urzędnicy dają za nią maksimum 20 punktów na 100. Dembud dostaje wysoką notę za wiarygodność i koncepcję architektoniczną.
Rok później kontrolerzy urzędu Śródmieścia uznają, że zachwyt poprzednich władz dzielnicy nad tą koncepcją (decydowały nieobiektywne kryteria) nie powinien przesądzać o tak ważnym przetargu. Ich zdaniem Dembud był faworyzowany, jego oferta - jako przeterminowana - nie powinna być dopuszczona do przetargu, spółdzielnia nie dostarczyła kompletu dokumentacji finansowej (a mimo to dostała doskonałe noty za wiarygodność).
Kontrolerzy stwierdzili, że samorząd stracił na tym przetargu 30 mln zł. Jest to różnica między najwyższą ofertą a tym, co dawał Dembud. Wskazywali, że urzędnicy Śródmieścia dopuścili się przestępstwa przeciw obrotowi gospodarczemu (grozi za to do dziesięciu lat więzienia). Sprawa trafiła do prokuratury, która jednak nie dopatrzyła się w przetargu znamion przestępstwa.
W komisji rozstrzygającej przetarg znów zasiadał Jerzy Guz. Wynik akceptowała znana nam już Elżbieta Solarska, spółdzielca Dembudu. Na czele komisji stoi Adam Łukaszewicz, były wicedyrektor Śródmieścia. (- Dziś w jednym z domów Dembudu Łukaszewicz z żoną prowadzą kawiarenkę - mówi prezes Romanowski).
Komisja gospodarki komunalnej i inżynierii miejskiej, w której był Romanowski, pracowała nad wieloletnim planem inwestycyjnym. Gdy rozstrzygano przetarg - inwestycje i przetargi należały właśnie do prezydenckich kompetencji Guza.
Kontrolerzy mieli jeszcze inne zarzuty. Oświadczyli, że apartamentowiec, który rośnie przy ul. Grzybowskiej, ma niewiele wspólnego ze zwycięskim projektem. Obliczyli, że jest dwa razy większy.
Oskarżani o tolerowanie nadużyć urzędnicy Śródmieścia odpowiadali - to przedwyborcza nagonka o "charakterze politycznym, manipulacyjnym i tendencyjnym". Tłumaczyli, że wybrali Dembud, bo spółdzielniom należy pomagać.
Rozprawa z kontrolerem
Maciej Wnuk, jeden z śródmiejskich inspektorów badających sprawę Grzybowskiej, złożył doniesienie o niegospodarności do prokuratury, głównego inspektora nadzoru budowlanego i Samorządowego Kolegium Odwoławczego.
Wkrótce w dzielnicy zmienił się układ rządzący. AWS-owską dyrektor Śródmieścia Annę Wysocką zastąpił Piotr Fogler, wówczas w UW, a dziś polityk Platformy Obywatelskiej.
Dyrektor Fogler z pasją zaangażował się w sprawę dotykającą interesów partyjnego kolegi i unijnych urzędników. Kilka dni przed rozpoczęciem śledztwa zapewniał, że nie ma żadnych nieprawidłowości.
Podwładnym Fogler polecił składać pisemne informacje o każdorazowym wezwaniu do prokuratury. Jedną z pierwszych decyzji Foglera była degradacja inspektora Wnuka do wydziału zajmującego się m.in. inwentaryzacją wyposażenia urzędu. Następnie rozwiązał cały zespół kontroli wewnętrznej, twierdząc, że jest to marnotrawienie etatów, a Wnuka zwolnił dyscyplinarnie - za "samowolne" doniesienie do prokuratury i upublicznienie wyników swojej pracy "bez zaakceptowania przez przełożonych".
Po paru miesiącach prokuratura umorzyła sprawę. Nie zaangażowało się Samorządowe Kolegium Odwoławcze (decyzja o warunkach zabudowy) ani Główny Urząd Nadzoru Budowlanego, któremu Wnuk posłał akta kontroli.
Okrzei: biura zamiast mieszkań
Działka przy ul. Okrzei to najatrakcyjniejsze tereny na prawym brzegu Wisły. Roztacza się stąd widok na panoramę Starego Miasta. Warszawska dzielnica Praga-Północ postanowiła zbudować tu dom mieszkalny. W 1996 r. ogłosiła przetarg ograniczony dla spółdzielni, wśród której członków są ludzie z tzw. zamrażarki, czyli mający pełne wkłady na książeczkach mieszkaniowych.
- Siedzę z Jurkiem Hertlem [w tym czasie unijny dyrektor dzielnicy Praga-Północ, dziś poseł PO - red.] przy piwie i on mówi: "Witek, przyjdź do mnie, mam taką 200-metrową działkę, już mi czwarta osoba ją oddaje. Coś na tym postaw" - wspomina prezes Romanowski.
I tym razem Dembud nie dał najlepszej ceny, a mimo to wygrał. Nie zbudował jednak domu mieszkalnego, lecz... biurowiec. Gdy Dembud wystąpił o zmianę przeznaczenia budynku, urzędnicy zgodzili się bez wahania, zapominając, że w przetargu Dembud korzystał z preferencji, bo konkurował tylko ze spółdzielniami, a nie developerami wyspecjalizowanymi w budowie biurowców i apartamentowców.
I tym razem Dembud rozwiązał ten problem. Zgodę na przekwalifikowanie budynku na Pradze wydał Adam Jarecki, były działacz UW mający opinię człowieka Hertla, spółdzielcy Dembudu i współpracownika Piskorskiego.
Sławomir Rudnik, zastępca prokuratora rejonowego Pragi-Północ, przyznał w rozmowie z "Gazetą", że sprawa brzydko wygląda, ale prokuratura nic nie może zrobić, bo Dembud uzyskał z urzędu wszelkie potrzebne zgody.
Prezes Dembudu Witold Romanowski nie potrafi podać nazwisk wszystkich znanych lokatorów. "Gazecie" udało się jednak ustalić szereg nazwisk obecnych i byłych spółdzielców Dembudu. Można ich podzielić na dwie kategorie. Pierwsza to lokatorzy, którzy mają przynieść spółdzielni splendor, np.: Krzysztof Kolberger, Tomasz Wołek - dawny naczelny "Życia Warszawy", Barbara Czajkowska - dziennikarka programu "Linia specjalna", Radek Sikorski - były wiceszef MSZ, Bronisław Komorowski - były szef MON, dziś poseł PO.
Prócz lokatorów-ozdobników Dembud ma postacie mniej popularne, ale za to wpływowe. To właśnie dzięki tej grupie spółdzielców Dembudowi udaje się załatwić to, o czym inni mogą tylko marzyć. W Dembudzie mieszkają wszyscy członkowie zarządu miasta z ramienia PO: Paweł Piskorski, Wojciech Kozak, Tomasz Siemoniak. Na liście warszawskich polityków i zarazem spółdzielców odnajdujemy: Bartłomieja Szrajbera - byłego wysokiego urzędnika Żoliborza, dziś posła PiS, Krzysztofa Lorenza - radnego UW i wysokiego urzędnika w gminie Centrum, Krzysztofa Andrackiego - byłego unijnego szefa komisji rewizyjnej w gminie Centrum.
Ciekawostką są lokatorzy Dembudu związani z mafią. Według prezesa Dembudu mieszkało u niego kierownictwo gangu pruszkowskiego.
chyba walnąłeś się w głowę, żeby nam tu cytować manipulacje GW jako uzasadnienie... manipulacji GW!
A najlepsza jest twoja "wrzuta", że jakoby Karski jest zamieszany w układ. Bo jego nazwisko pojawia się w artykule o układzie. I nie szkodzi, że jest napisane tylko tyle, że Karski odmówił Bujalskiemu poparcia jakiejś machlojki.
Ukradł czy jemu ukradli, nieważne, zamieszany w kradzież!
Idź już na swoje macierzyste forum, tam kupują takie kawałki.
Przepraszam, miałbyć inny tekst... A oto i on...
Cudowne przypadki prawnika
KARIERY. Karol Karski
[podpis] JAN FUSIECKI, IWONA SZPALA
Gazeta Stołeczna nr 238, wydanie waw z dnia 11/10/1999 , str. 20
Czy można pracować na dwóch etatach i tak angażować się w pracę gminnej rady, by zebrać miesięcznie nawet 9,8 tys. zł diety? Czy można w jednym miejscu pracować, a gdzie indziej brać zasiłek chorobowy? Czy można zaczynać działalność polityczną pod szyldem Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, a potem odpowiadać w Porozumieniu Centrum za czystość ideologiczną partii?
Można. Dowodzi tego kariera Karola Karskiego (AWS-PC), radnego gminy Centrum. To jedna z najbarwniejszych biografii politycznych w warszawskim samorządzie. Oficjalnie zaczyna się w 1994 r., kiedy to Karol Karski, 28-letni prawnik, dostaje się dzięki rekomendacji PC do rad: dzielnicy Żoliborz i gminy Warszawa Centrum.
Przypadek PRON
Jednak nie jest to debiut tego polityka na lokalnej scenie politycznej. Karola Karskiego odnajdujemy w 1988 r. na liście kandydatów PRON do Dzielnicowej Rady Narodowej Żoliborza.
Figuruje tu jako "student na Uniwersytecie Warszawskim, bezpartyjny członek Zrzeszenia Studentów Polskich i Zrzeszenia Prawników Polskich". Ma dwóch kontrkandydatów: Bogdana Kosmala, 29-letniego wówczas studenta Politechniki Warszawskiej, i Tadeusza Witkowskiego, technika mechanika, specjalistę ds. rewizji we Wspólnocie Producentów Urządzeń Energetycznych "Megat". Karol Karski pokonuje konkurentów i wchodzi do Rady Narodowej Żoliborza.
Jadwiga Godlewska, wtedy radna PZPR (SLD): Nasza trójka: ja, Józek Menes i Karol Karski, zna się jeszcze z Rady Narodowej wielkiego Żoliborza. O Karolu wiem jedynie, że reprezentował PRON i był jednym z młodszych w naszym gronie. Nie zapadł mi w pamięć, może dlatego, że działaliśmy w innych komisjach.
- Jako studentowi prawa udało mi się wejść m.in. do komisji bezpieczeństwa prawa i bezpieczeństwa publicznego, choć była to atrapa demokratycznej instytucji - przyznaje się do początków kariery Karol Karski.
"Gazeta": Kandydując do Rady Narodowej, nie wiedział Pan o tym?
- Miałem 20 lat i małe wyobrażenie o świecie.
Karol Karski nie przyznaje się też dziś do działalności w PRON. Podkreśla, że wszedł do Rady Rady Narodowej dzięki rekomendacji ZSP, a do PRON nigdy nie należał.
- ZSP zostało zaproszone do udziału w PRON. Dziwi mnie niewiedza Karola Karskiego, tym bardziej że był działaczem szczebla centralnego. A jeśli idzie o ZSP, to był bardziej uzależnioną od ówczesnych władz państwa organizacją niż jego poprzednik - Socjalistyczny Związek Studentów Polskich - mówi Marek Rasiński (SLD), radny Warszawy.
Sam zaczynał karierę podobnie - jako działacz młodzieżowy i radny, tyle że na Pradze. Dziś przyznaje, że choć ówczesne Rady były instytucjami fasadowymi, bez kompetencji, to kandydatów do nich sprawdzano bardzo dokładnie. Nikt nieprawomyślny nie miał szans. - Praca w ówczesnych radach nie dawała jednak wielkich przywilejów. Mieliśmy prawo do bezpłatnych podróży komunikacją miejską i darmowy przydział kwatery na Cmentarzu Komunalnym na Wólce Węglowej - opowiada.
Przypadek na korytarzu
"Gazeta": Jakie Pan ma dziś poglądy?
Karol Karski: Prawicowe i częściowo liberalne. Nie jestem także daleki od poglądów chrześcijańsko-demokratycznych.
" Gazeta": Jak to się zatem stało, że człowiek z takimi poglądami wchodzi do ZSP, a potem do bojkotowanej przez prawicę i liberalną opozycję Rady Narodowej Żoliborza.
- Jak byłem na roku zerowym, na miesiąc przed rozpoczęciem studiów poznałem grupę kolegów. Przedstawiono mi deklarację członkowską ZSP. Nieco się zastanawiałem, czy chcę to tak formalizować, ale w końcu ją podpisałem i oddałem.
Podkreśla, że o jego akcesie do ZSP zdecydował przypadek.W podobnym duchu wspomina akces do Rady Narodowej Żoliborza.
- Szedłem korytarzem w Radzie Uczelnianej ZSP i ktoś akurat wypełniał jakieś zielone formularze. Zapytałem, co to jest. Usłyszałem, że ankiety na radnego. Powiedziałem: "Dajcie mi jedną". "Po co ci?" - usłyszałem odpowiedź. Uparłem się. Powiedziałem: "Wypełnię i zostawię". Okazało się, że byłem jedną z nielicznych osób z ZSP, które złożyły taką ankietę i mieszkały na Żoliborzu. Życie jest kwestią przypadku.
W 1993 r. Karol Karski wstępuje do PC. Jak wytłumaczyć ten zwrot? Dla naszego bohatera sprawa jest prosta. Tłumaczy, że działalność zgodną z poglądami umożliwiło mu dopiero PC.
"Gazeta": Czy, wstępując do PC w 1993 r., liczył Pan na zdobycie miejsca we władzach?
Karol Karski: Ależ skąd. PC było wtedy atakowane i w defensywie, nie mogłem liczyć na profity.
Tymczasem rok po wstąpieniu do PC nasz bohater odnosi kolejny sukces w wyborach lokalnych. Tym razem - już w demokratycznych warunkach - dzięki partyjnej rekomendacji trafia na listy wyborcze prawicy. Dostaje się do dwóch rad: Żoliborza i nowo powstałej gminy Centrum.
Bohater mediów
Niedługo po wyborach stołeczne gazety zajęły się wysokimi dietami radnych gminy Centrum. Radny dostawał stały ryczałt (6,7 mln starych złotych) oraz dodatki uzależnione od obecności na posiedzeniach (670 starych złotych za każdą obecność). Ten mechanizm wywołał tzw. efekt wesołego autobusu. Radni wiedząc, że ich każda obecność jest warta 670 zł, zapisywali się do jak największej liczby komisji i jeździli z miejsca na miejsce, podpisując listę obecności. W ten sposób diety rekordzistów sięgały na przełomie lat 1994/95 nawet 30 mln starych złotych, były więc wyższe od przeciętnych pensji.
Karol Karski siedział w "autobusie" tuż po radnym SLD, byłym milicjancie Antonim Haupcie (osiem komisji) i przed radnym Sojuszu, emerytowanym rezydentem PRL-owskiego wywiadu Henrykiem Bosakiem (sześć komisji). Zapisując się do tak licznych komisji, musiał znać się na: kulturze, architekturze, urbanistyce, bezpieczeństwie, oświacie, kulturze fizycznej, statucie Warszawy, kontroli władz miasta i polityce gospodarczej (w sumie 7 komisji).
- Rzeczywiście, mój klub zapisał mnie do wielu komisji. Bo byłem jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym, prawnikiem w radzie - tłumaczy dziś Karol Karski.
Dyrektor demaskator
W grudniu 1994 r. Karol Karski zostaje zastępcą dyrektora Żoliborza. Odpowiada m.in. za sprawy kultury. Wkrótce wybucha spór o kinoteatr Tęcza, jedyny na Żoliborzu i jeden z nielicznych w Warszawie ośrodek sztuki niekomercyjnej. Karol Karski zarzucił zarządzającemu Tęczą - Stowarzyszeniu Przyjaciół Akademii Ruchu - brak dyscypliny finansowej.
Karol Karski: Po niektórych imprezach w Tęczy z udziałem tzw. młodzieży alternatywnej mieszkańcy bali się wychodzić z domu i ktoś im rysował samochody.
"Gazeta": Czy ktoś udowodnił, że samochody rysowano po imprezach w Tęczy?
- Wielu rzeczy nie można w Polsce udowodnić. Takie dochodziły do nas głosy od mieszkańców.
Podkreśla, że poszło głównie o pieniądze: Tęcza, dostawała dotacje z przeznaczeniem na pokrycie czynszów w WSM Żoliborz Centralny, od której wynajmowała swój lokal, ale te pieniądze wydawała na inne cele.
Jarosław Żwirblis, ówczesny zarządca Tęczy utrzymuje, że to była zemsta obrażonego urzędnika.
A kulminacyjnym jej punktem - oskarżenie Tęczy o propagowanie idei faszystowskich. Karol Karski dopatrzył się ich w przeglądzie filmów w cyklu "Totalitaryzm i sztuka". Jednym z jego pozycji była kinematografia nazistowska lat 1934-45.
"(...) Nie zapominajmy, że faszyzm u nas nie wymarł (...). W niektórych osobach podczas projekcji może dokonać się przełom i uwierzą w to, co widzą na ekranie" - mówił wtedy "Gazecie" Karol Karski. Miał jeszcze dwa argumenty: lokalizacja Tęczy w miejscu pamięci narodowej (ul. Suzina, gdzie rozpoczęło się Powstanie Warszawskie) oraz zbliżający się dzień Wszystkich Świętych.
- To było źle przeprowadzone. Kodeks karny z 1969 r. (obecny zresztą również) zakazywał propagowania poglądów faszystowskich - mówi Karol Karski. - Kwalifikował to działanie jako obiektywne, niezależne od woli wykonawców.
- Zupełny nonsens. Jak za pomocą pojedynczych pokazów dzieł sprzed 60 lat można propagować jakieś idee? Przegląd był uzgodniony z Filmoteką Narodową. Każdy film poprzedziła prelekcja Wiesławy Czapińskiej, wybitnego krytyka, znawcy kina tamtych lat - replikuje Jarosław Żwirblis.
Zdaniem Karola Karskiego prelekcje nie były właściwie prowadzone: były zbyt krótkie i nie stwarzały dystansu między widzem a nazistowskimi filmami.
"Gazeta": Był Pan na jakiejś projekcji?
Karol Karski: Sprawa była już głośna. Postanowiłem więc nie eskalować konfliktu i nie pokazywać się tam osobiście. Urząd dzielnicy dysponuje jednak notatkami służbowymi pracowników wydziału kultury, którzy tam byli.
Jarosław Żwirblis pamięta, jak po enuncjacjach Karola Karskiego przyszli do kina policjanci w mundurach. Chcieli zarekwirować materiały propagujące faszyzm. - Powiedziałem, że to są filmy należące do Filmoteki Narodowej, a więc całego polskiego narodu. Wtedy policjanci zorientowali się, że zostali wmanewrowani w jakąś absurdalną intrygę - opowiada Żwirblis.
Sprawa trafiła do prokuratury, ale ta nie dopatrzyła się znamion przestępstwa i ją umorzyła. Jednak Towarzystwo Przyjaciół Akademii Ruchu opuściło budynek przy ul. Suzina. Ośrodek propagujący kulturę niekomercyjną i alternatywną znikł z mapy kulturalnej Żoliborza.
Skorzystali urzędnicy
W marcu 1996 r. został odwołany dyrektor Żoliborza Ryszard Wysocki. Obowiązki szefa dzielnicy przejął Karol Karski. Zapowiedział skończenie z niejasnymi zasadami przydziału mieszkań komunalnych osobom powiązanym z samorządem. Inwigilowani mieli być radni, urzędnicy i ich rodziny starające się o komunalne lokum: żądał maksymalnej jawności (na listach przydziałów miała znaleźć się nota, że mieszkanie dostał radny, i taka sama parafa na teczce, która trafiała pod obrady komisji mieszkaniowej).
Jednak za jego kadencji doszło do kontrowersyjnego zdarzenia, którego bohaterami zostali urzędnicy spółdzielcy oraz spółdzielnia mieszkaniowa Żoliborz. W końcu 1995 r. Żoliborz dostał bez przetargu grunt przy ul. Krasińskiego. W zamian za to miał zobowiązania. "Zobowiązuje się SBM Żoliborz do przyjęcia na członków spółdzielni pięciu kandydatów (co stanowi 20 proc.) objętych listami prowadzonymi przez wojewodę warszawskiego lub zarejestrowanych w spółdzielniach mieszkaniowych" - czytamy w uchwale gminy Centrum z grudnia 1995 r. Radni dzielnicy zastrzegli także, by w przeznaczonych dla gminy mieszkaniach zamieszkali żoliborzanie.
Jednak urząd dzielnicy nie sięgnął do list osób oczekujących na mieszkania w tzw. zamrażarce (z zawinkulowanymi książeczkami mieszkaniowymi). Wydział lokalowy rozesłał pisma do... 200 rodzin oczekujących na przydział mieszkania komunalnego [o kwalifikacji do tej grupy zdecydowało m.in. kryterium niskich dochodów - red.]. Tymczasem cena za jeden m kw. w spółdzielni Żoliborz sięgała 3 tys. zł.
Radny Żoliborza Józef Menes (UW) pamięta, że spośród osób czekających na mieszkanie komunalne odpowiedziała tylko jedna. A i tak potem wycofała się. Za to wpłynęło pięć innych podań.
Czyich? Osób, których nie było na liście oczekujących na komunalny przydział. Józef Menes (obecnie w zarządzie spółdzielni Żoliborz) ustalił nazwiska: - Janina Kuśmider, Paweł Wojciechowski, Eryka Wilkiewicz. Cała trójka to pracownicy żoliborskiego Zarządu Budynków Komunalnych lub ich rodziny. Pozostałe dwie osoby to: Witold Hinc, radny Żoliborza z UPR, oraz Jacek Klimek, etatowy doradca Karola Karskiego - mówi.
Ostatecznie dzielnica poleciła, by na listę wpisać trzy osoby: radnego, doradcę i pracownicę ZBK.
Prezes spółdzielni Żoliborz Jan Gosk upiera się, że spełnił zapisy uchwały Centrum: - Wypełniłem uchwałę gminy Centrum przyjmując na członków spółdzielni dzieci naszych spółdzielców. Wszyscy byli w zamrażarce wojewódzkiej. Potem wypełniałem zobowiązania wobec Żoliborza. Dziś naszym spółdzielcą pozostaje tylko pan Hinc. Reszta zrezygnowała.
Karol Karski: Urzędnicy nie powinni wchodzić w takie układy, bo po latach, gdy nikt już nie pamięta, o co tak naprawdę chodziło, mogą się rodzić podejrzenia, że załatwili coś tylko dzięki protekcji.
"Gazeta": Powiedział to Pan swojemu przyjacielowi Jackowi Klimkowi?
- Cóż, Jacek Klimek miał - jak masa osób - potrzebę posiadania mieszkania. Postanowił je kupić w ten sposób. Okazało się jednak, że cena jest zbyt wysoka [ostatecznie sięgnęła 3 tys. zł za m kw.; na Żoliborzu w tym rejonie cena za m kw. nowego mieszkania nie schodzi poniżej 5 tys. za m kw. - red.]. Działał zgodnie z prawem.
Zdaniem Karskiego nic złego się nie stało: Jacek Klimek w końcu zrezygnował z mieszkania przy ul. Krasińskiego. A on, Karol Karski, nie odpowiadał bezpośrednio za sprawy mieszkaniowe: one leżały w kompetencji wicedyrektora Żoliborza Jerzego Sójki.
Na krawędzi
Jesienią 1996 r. prawica na Żoliborzu została zepchnięta do opozycji. Karol Karski kandyduje na dyrektora, ale przegrywa. Urzędnicy nie mogą mu wręczyć wymówienia, bo przedstawia długoterminowe zwolnienie lekarskie. Widać go jednak na sesjach rady gminy Centrum. Często przychodzi, zwłaszcza na posiedzenia prezydium sejmiku woj. warszawskiego. Nie porzuca też pracy na uniwersytecie.
Zwolnienie ma konsekwencje finansowe dla gminy. Karol Karski, choć odwołany ze stanowiska dyrektora, wciąż dostawał dyrektorski zasiłek chorobowy (ówczesna pensja dyrektora Żoliborza sięgała 4 tys. zł).
Karol Karski: Zwolnienia miałem już wcześniej. Praca w urzędzie to był ogromny stres. Dopatrzyłem się wówczas, w wieku 30 lat, pierwszych siwych włosów u siebie. Coś takiego bardzo osłabia organizm.
"Gazeta": Miał Pan kłopoty natury psychicznej?
Karol Karski: Nie, fizycznej. Jak już powiedziałem, stres bardzo osłabia organizm.
"Gazeta": Groziła Panu śmierć?
- Gdyby moja choroba zakończyła się śmiercią, jak np. w przypadku odwołanej razem ze mną koleżanki, również wicedyrektora dzielnicy, nie byłoby żadnych podejrzeń. Każda choroba jest groźna.
Karol Karski zapewnia, że na posiedzenia sejmiku i na uczelnię chodził za zgodą lekarza. W całej sytuacji nie widzi nic dwuznacznego. - Chory ma prawo do zasiłku - mówi.
Warszawiak i góral
Podczas wyborów do parlamentu w 1997 r. odnajdujemy naszego bohatera na Sądecczyźnie. Radny stołecznej gminy i żoliborzanin od urodzenia startuje do parlamentu w województwie nowosądeckim. Na ulotce AWS występował jako obywatel Gorlic.
"Gazeta: Czy próbował się Pan wtopić w region, np. na spotkania z wyborcami chodził Pan w góralskim stroju ludowym?
Karol Karski: Nie. Nie słyszałem też, by inne osoby z Warszawy, a kandydujące poza nią, to robiły.
Przyznaje, że fakt bycia "z zewnątrz" zaważył na jego niepowodzeniu w wyborach.
Ani wymeldowanie, ani stanowisko, ani funkcja polityczna, którą piastował w sądeckim PC, nie obniżyły jego aktywności w stolicy. Tak jak dawniej uczestniczył w sesjach i pracach komisji.
Kiedy sprawa wyszła na jaw, zarzekał się, że zarobionymi w samorządzie pieniędzmi obdarował powodzian. Tłumaczył, że w góry zawiodła go miłość. Sugerował, że jest po słowie z narzeczoną z tamtych stron, o krok od życiowej zmiany. Za miłością szły biznesy: - Zamierzam produkować wodę mineralną - mówił. Wytwórnia (bez nazwy) znajdowała się we wsi Wapienne pod Gorlicami.
"Gazeta": Jest Pan wciąż emocjonalnie związany z Sądecczyzną?
Karol Karski: Tak. Ponadto utrzymuję kontakty z ludźmi stamtąd, których wówczas poznałem. Dzwonią do mnie proszą o pomoc.
Stówa w kontrakcie
Wszystko zmieniło się po wyborczej klapie: nie zalegalizował związku, nie został poważnym biznesmenem. Wrócił do stołecznej rady. W ostatniej kampanii samorządowej startował z czołowych miejsc AWS-owskich list. Ponownie wszedł do rad Żoliborza i gminy Centrum. Wkrótce podpisał kontrakt na pracę w urzędzie marszałkowskim.
Nie jest to kontrakt zwyczajny. Władzę w samorządzie wojewódzkim wzięła koalicja Przymierze Społeczne (PSL--KPiER-UP)-SLD. Prawicowy wojewoda Maciej Gielecki robił co mógł, aby postkomunistom pokrzyżować szyki. Unieważnił m.in. uchwały sejmiku wybierające przewodniczącego rady z SLD i marszałka z PSL.
Jednak pod koniec roku było jasne, że wpływy prawicy w samorządzie wojewódzkim skończą się lada dzień. Koalicja PS-SLD szykowała się do przejęcia władzy. Mimo to Lech Isakiewicz (polityk prawicy, pełnomocnik ds. tworzenia urzędu marszałkowskiego) postanowił obsadzić stanowiska w managemencie nowego urzędu.
- Zatrudnił siedem osób: sześciu dyrektorów nie istniejących departamentów oraz jednego doradcę ds. polityki międzynarodowej województwa - mówi Zbigniew Kuźmiuk (PSL), marszałek województwa mazowieckiego. - Wykładnia MSWiA mówi jasno, że pełnomocnik nie powinien podejmować działań o charakterze władczym. Miał przygotować statuty, znaleźć pomieszczenia dla nowego urzędu, ale nie zatrudniać ludzi.
Okazuje się, że owym doradcą ds. polityki międzynarodowej (ale z pensją dyrektora, czyli ok. 5 tys. zł brutto) jest właśnie Karol Karski. - Na stanowisku szefa departamentu współpracy międzynarodowej zatrudnił Krzysztofa Głąba. Nie było miejsca dla dyrektora, znalazło się dla doradcy - komentuje marszałek Kuźmiuk.
W pierwszych dniach roku doszło do spięcia. Marszałek Kuźmiuk nie chciał rozmawiać z dyrektorami zatrudnionymi przez Lecha Isakiewicza. Ci rozjechali się do domu.
Okazało się jednak, że zignorowanie "papierowych" dyrektorów może mieć poważne konsekwencje dla publicznej kasy. Pełnomocnik Lech Isakiewicz podpisał bowiem z dyrektorami osobliwe kontrakty gwarantujące w razie zwolnienia odprawę w wysokości sumy rocznego wynagrodzenia. Teoretycznie mają więc prawo do odpraw wynoszących (z odsetkami) ok. 100 tys. złotych dla każdego.
- Tak niekorzystnych dla pracodawcy umów nigdy wcześniej nie widziałem - mówi Waldemar Kuliński, dyrektor generalny urzędu marszałkowskiego. Pięciu z siedmiu "papierowych" dyrektorów zdecydowało się dochodzić rekompensaty przed sądem. Wśród nich jest Karol Karski.
"Gazeta": W sejmiku rządzi SLD i PSL. Dlaczego Pan - osoba z PC - nie chce się z tym pogodzić?
Karol Karski: Bo mnie - podobnie jak innych osób - nie zatrudniono na stanowiskach politycznych. Ale mimo wszystko odejdę. Niech marszałek Kuźmiuk poprosi mnie do siebie i powie, że mnie nie chce.
"Gazeta": Chodzi o elegancję?
- Tak.
Nie daje się przekonać, że dla elegancji nie warto narażać tysięcy z publicznej kasy. Mówi twardo, że chodzi mu o zasadę - wygrana będzie oznaczać, że on i jego koledzy dyrektorzy mieli rację.
Karol Karski: Nie wykluczam też, że kwotę, którą z przykrością wygram w tym procesie, przeznaczę na cele charytatywne. Ostatecznych deklaracji w tym momencie nie składam, bo byłoby to demoralizujące dla urzędu marszałkowskiego.
Nocny interes - tak
W sierpniu tego roku Karol Karski znalazł w samorządzie kolejną posadę - został głównym specjalistą ds. bezpieczeństwa w biurze prezydenta Warszawy Pawła Piskorskiego (UW). Prezydentowi jako szefowi gminy podlega obrona cywilna, za większość spraw bezpieczeństwa w samorządzie odpowiada starosta warszawski.
"Gazeta": Co robi główny specjalista ds. bezpieczeństwa w biurze prezydenta?
Karol Karski: Koordynuję pracę nad opracowaniem projektu ustawy o policji municypalnej. Zajmuję się problematyką napływu do Warszawy cudzoziemców. Analizuję także szereg innych problemów oraz przygotowuję zlecone przez prezydenta opinie prawne [magistrat ma osobny wydział prawny - red.].
Jest tajemnicą poliszynela, że dostał tę posadę dzięki pozycji politycznej. Ustawa samorządowa zabrania łączenia mandatu radnego z pracą w urzędzie, który nadzoruje jako radny.
W Warszawie zakaz można ominąć, bo samorząd ma aż cztery szczeble. Z tej furtki skorzystał nasz bohater: jest radnym gminy Centrum, a zatrudnił się w urzędzie m.st. Warszawy.
Sam radny nie widzi w tym nic niewłaściwego. Jego zdaniem wszystko się zazębia: on jako radny gminy pracuje na szczeblu miejskim - doświadczenia z jednego szczebla przekłada na drugi. I na odwrót. A wszystko to dla dobra publicznego. - Całe szczęście to jeden organizm - mówi.
A ten organizm - miasto docenia jego trud - jako specjalista zarabia ok. 5 tys. zł brutto. Drugie tyle to dieta. Ale są miesiące, że w których jest wyższa, np. za marzec Karol Karski wział 9,8 tys. zł diety.
- To kwota brutto w marcu, za kilka miesięcy. Policzono mi zaległe komisje. Miesięcznie biorę udział w 35-40 komisjach - mówi.
Kilka lat temu radni zdecydowali o ograniczeniu liczby płatnych posiedzeń komisji do 20. Karolowi Karskiemu udało się. Blisko 10 tys. zł diety za marzec wziął dzięki aktywności w posiedzeniach komisji rewizyjnej, która działała na szczególnych prawach. Dzięki wadze problemów, którymi się zajmuje, limity finansowe w niej nie obowiązywały.
Henryk Skrobek (AWS), przewodniczący rady Centrum: - Rzeczywiście, w marcu doszło do wypłacenia wysokiej diety panu Karskiemu. Zaciągałem opinii u radców prawnych, ale polecili wypłacić. Suma narosła przez nielimitowane dotąd posiedzenia komisji rewizyjnej, w których uczestniczył radny. Po tym incydencie ustaliliśmy w gronie liderów koalicji, że wprowadzamy ograniczenia. Teraz komisja rewizyjna jest traktowana na takich zasadach jak pozostałe.
"Gazeta": Dwa etaty - na uniwersytecie i w Ratuszu - i udział w 35-40 komisjach miesięcznie. Jak wygląda Pana dzień powszedni?
Karol Karski: Nie jest to nic niezwykłego dla prawnika. Wstaję ok. 9 rano; czasem o wiele wcześniej. Czytam prasę. Ścisłych godzin pracy nie mam. Jestem rozliczany z efektów pracy, choć listę obecności w Ratuszu podpisuję. Uczestniczę w spotkaniach, piszę odpowiednie dokumenty, konsultuję się z wiceprezydentem Rojkiem odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa. Muszę także uczestniczyć w posiedzeniach Rady i jej komisji...
"Gazeta": A jest jeszcze praca naukowa.
Karol Karski: Zajęcia na Wydziale Prawa i Administracji UW mam w środy. Trzy, cztery razy w roku wyjeżdżam też do Ostrołęki do Wyższej Szkoły Administracji Publicznej. Kładę się spać o godz. 2-3 w nocy. Jeśli ktoś ma do mnie sprawy o północy - rozmawiam.
Nie chce zdradzić, jakie są jego dochody z pracy w tak licznych miejscach. Zapewnia, że i tak mniejsze od tych, które mógłby mieć, otwierając własną kancelarię prawniczą.
- Kompetentny, kulturalny, już doktor prawa - mówi o nim Ludwik Dorn, jeden z liderów PC.
- Dżentelmen, płaci, gdy wymaga tego sytuacja - Wanda Cymerman (SLD).
Jednak ma też wrogów. - Też studiowałem prawo i wiem, że należał do jakiejś komunistycznej organizacji. Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem go przy układaniu list PC. Taka zmiana, teraz jest antykomunizatorem! - mówi Stanisław Mazurkiewicz (AWS), radny Warszawy.
- Pamiętam go z prezydium sejmiku, jak dopraszał się o przyznanie służbowego telefonu komórkowego. To było żenujące - sejmik był biedną instytucją - wspomina Roman Czarnota-Bojarski (UW), radny Ochoty, w poprzedniej kadencji zasiadający z Karskim w prezydium sejmiku.
Na koniec nasz bohater zdradza trochę sekretów osobistych: ma dwa małe koty - białego i czarnego. Uwielbia golonkę, ale ostatnio woli cielęcą gicz.
Uprasza się o wklejanie linków wraz z opisem, czego link dotyczy lub ewentualnie KRÓTKIM cytatem z artykułu zamiast wklejania hektarów cudzych(!) tekstów, wijących się potem kilometrami na stronie.
Prześlij komentarz
Uwaga: Komentarze nie są moderowane (poza wyjątkowymi przypadkami), ale proszę pamiętać, że każdy bierze odpowiedzialność za treść swoich wpisów.